Włosi zagłosowali w wyborach parlamentarnych 4 marca masowo na prawicowy sojusz z Forza Italia Silvio Berlusconiego i Ligi Północnej Matteo Salviniego oraz na antysystemowy Ruch Pięciu Gwiazd Luigi di Maio. Po ponad dwóch miesiącach negocjacji Liga i Ruch porozumiały się ws. utworzenia rządu, i wyznaczyły wspólnego kandydata na premiera - prawnika Guiseppe Conte, związanego z Watykanem wychowanka św. ojca Pio. Rządzić jednak nie będą. Prezydent Segio Mattarella bowiem – jak twierdzą di Maio i Salvini – pod naciskiem UE i wierzycieli Włoch postanowił w niedzielę odrzucić propozycję obu koalicjantów, by ministrem gospodarki został eurosceptyczny i krytyczny wobec Niemiec ekonomista Paolo Savona. Conte zrezygnował w konsekwencji z zadania uformowania rządu i rodząca się koalicja rozsypała się jak domek z kart.
Prezydent Mattarella tymczasem pracuje już nad utworzeniem technicznego rządu pod wodzą byłego wysokiego urzędnika Międzynarodowego Funduszu Walutowego (MFW) Carlo Cottarelliego, zwanego „panem nożyczki” odkąd doradzał ówczesnemu premierowi Włoch Enricowi Lettcie w 2013 roku jak dokonać bolesnych cięć we włoskim budżecie. Decyzja prezydenta wywołała we Włoszech bezprecedensowy kryzys polityczny. Liga i Ruch mają bowiem większość w parlamencie i musiałyby poprzeć techniczny rząd pod wodzą Cottarelliego. A tego robić nie zamierzają. Salvini zadeklarował, że były urzędnik MFW to „pan nikt”, który reprezentuje instytucje finansowe, a di Maio dodał, że „nie ma on szans na uzyskanie poparcia parlamentarnej większości”. „Zastąpili rząd większościowy rządem, który takiej większości nigdy mieć nie będzie” - zaznaczył lider Ruchu Pięciu Gwiazd.
Powstało wrażenie, że – jak określił to Salvini - „wybory są bezcelowe”, bo i tak ostatecznie rządzić będą ci, którzy mają rządzić. Czyli ci, których u sterów w Rzymie chcą widzieć „UE, Francja i Niemcy”. Według niego gazety i politycy niemieccy obrażają Włochów, nazywając ich żebrakami, leniami i oszustami. „Czy my mamy wybrać ministra finansów, który będzie im odpowiadał? Nie, dziękuje” - dodał. Jego słowa to komentarz do artykułu, który ukazał się w niemieckim tygodniku „Der Spiegel”, gdzie mowa jest o „populistycznych naciągaczach z Rzymu”.
Di Maio zaś oskarżył prezydenta wprost o to, że storpedował tworzący się nad Tybrem rząd, którego „chcą Włosi”, by uspokoić wierzycieli Rzymu, zaniepokojonych zawartymi w umowie koalicyjnej między Ligą a Ruchem propozycjami opracowania mechanizmu opuszczenia przez kraj strefy euro i anulowania 250 mld euro włoskiego długu. Mattarella zresztą otwarcie mówił, że „nigdy nie zaakceptuje ministra gospodarki, który jest zwolennikiem powrotu kraju do narodowej waluty”. Komisja Europejska w ubiegłym tygodniu wyraźnie zaznaczyła, że „szanuję demokratyczny wybór Włochów”, ale ostrzegła, że„odejście Rzymu od polityki oszczędnościowej wpędziłoby strefę euro w poważny kryzys”. Włochy są za duże, aby je ratować. Za duże, aby pozwolić na powstanie tam „rządu populistów”. Takie i podobne wypowiedzi płynące z Brukseli postawiły Mattarellę, lewicowego euroentuzjastę, w trudnej sytuacji. Demokracja demokracją, wybory wyborami, ale iść na otwartą konfrontację z Brukselą i Berlinem? Co to to nie.
Ta decyzja może Mattarellę drogo kosztować. Di Maio domaga się odwołania go na podstawie artykułu 90 konstytucji, który pozwala na zdjęcie prezydenta z urzędu przez parlament zwykłą większością, w przypadku „zdrady państwa”. Jest to pierwszy raz od powstania włoskiej Republiki w 1946 roku, że prezydent musi się zmierzyć z tak poważnymi oskarżeniami. „Włochy to suwerenne państwo” - napisał Di Maio w niedzielę na Facebooku. A Salvini zażądał od prezydenta, by „natychmiast wyznaczył termin przyspieszonych wyborów”, inaczej Liga i jej zwolennicy „będą protestowali w całym kraju”. „Jesteśmy niemiecką albo francuska kolonią. Jesteśmy pod okupacją” - dodał lider Ligi Północnej. A protesty mogą być większe niż się wszyscy spodziewają. Włosi dobrze pamiętają rząd Mario Montiego w 2012 r., który został im narzucony z zewnątrz. Berlusconi zgodził się wtedy ustąpić wraz ze swoim rządem, pomimo że nie utracił większości w parlamencie. Włosi uznali to za dyktando Niemiec, Francji i Unii Europejskiej, i nie poszło to w niepamięć. A teraz będą mieli powtórkę z imprezy.
Nie da się oczywiście ukryć, że koalicja z Ligi i Ruchu dysponuje tylko niewielką większością w drugiej izbie parlamentu, Senacie. Salvini i Di Maio zakładali więc od początku, że uformowany przez nich rząd nie wytrwa do końca kadencji i gdzieś po drodze będą kolejne wybory. Jednak decyzja prezydenta, by nie dać im nawet na to szansy, była dla nich bez wątpienia zaskoczeniem. Obecnie wszystko wskazuje na to, że przyspieszone wybory będą miały miejsce albo jeszcze w tym roku na jesieni albo na wiosnę przyszłego roku. Berlin i Bruksela obawiają się, że poparcie dla Ligi i Ruchu wtedy jeszcze wzrośnie, ale pokładają duże nadzieje we włoskiej ordynacji wyborczej, która faworyzuje tych, którzy idą w blokach wyborczych, a sojusz z Ligi i Forza Italia się właśnie rozpada, po tym jak Berlusconi otwarcie poparł prezydenta i nazwał Salviniego „politykiem nieodpowiedzialnym”. Wspólny blok z Ligi i Ruchu zaś wydaje się dziś zaś mało prawdopodobny, bo Salvini i Di Maio są na to zbyt wyraziści.
Jedno jest natomiast pewne: „włoski problem” powróci jak bumerang - najpóźniej na wiosnę 2019 r.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/396228-demokracja-po-wlosku-przy-urnach-zwyciezyli-eurosceptycy-rzadzic-bedzie-jednak-technokrata-z-poparciem-brukseli