W dzień rosyjskich wyborów prezydenckich Aleksiej Nawalny - niedopuszczony do kandydowania najpopularniejszy polityk antyputinowskiej opozycji – oskarżył, i to w oczy, liberalną kandydatkę Ksenię Sobczak, jakoby kilka miesięcy temu sama powiedziała mu, że za start w wyborach obiecano jej ogromną sumę pieniędzy. W domyśle – obiecał Kreml.
Chce się to zgadzać – skandalistka Sobczak, na którą większość Rosjan reaguje jak byk na czerwoną płachtę, była z punktu widzenia rządzących idealną kandydatką liberalnej opozycji, bo gwarantującą skutecznej jej skompromitowanie. A o tym, że przed zgłoszeniem swojej kandydatury ta znana telewizyjna dziennikarka rozmawiała w cztery oczy z samym Putinem (znają się od zawsze, bo Władimir Władimirowicz był bliskim współpracownikiem jej ojca, mera Petersburga Anatolija Sobczaka, mówiono już na początku kampanii. Tym niemniej Sobczak nie jest przecież idiotką – a tylko osoba szalona mogłaby przyznać się Nawalnemu do czegoś takiego, jak cyniczny deal z władzą i fikcyjność własnej kandydatury.
Ważne jest jednak nie to, czy Sobczak coś takiego Nawalnemu powiedziała czy nie powiedziała, tylko fakt, że on dzisiaj ją o to oskarżył, niezależnie od tego, czy przytoczył jej prawdziwą wypowiedź, czy coś nadinterpretował, czy wszystko wymyślił. Bo zrobił to w określonym celu.
Po to mianowicie, by wytłumaczyć swoje – i szerzej, całej „pozasystemowej” opozycji – dotkliwą porażkę. Bo nie da się ukryć, że – choć w niedzielnych wyborach widoczne były i fałszerstwa, i zawyżanie przeróżnymi sposobami frekwencji – apele Nawalnego o bojkot nie przyniosły większego skutku. Trudno powiedzieć, żeby władza odniosła zwycięstwo. Ale Nawalnemu z pewnością nie udało się doprowadzić do czegokolwiek, co jego zwolennicy mogliby uznać za sygnał przełomu. A po wiosennych młodzieżowych demonstracjach wielu żywiło nadzieje na coś takiego.
Co nie zmienia zasadniczego, strategicznego wymiaru rosyjskiej sytuacji wewnętrznej. Jest nim poczucie marazmu i zastoju, odczuwanie coraz bardziej i przez zwykłych Rosjan, i przez elity intelektualne, i – co pewnie najważniejsze – przez elity władzy. To poczucie z pewnością będzie w rosnący sposób charakteryzować okres schyłkowego putinizmu, nie widać bowiem na horyzoncie jakichkolwiek czynników, które czy to na polu gospodarczym, czy psychologicznym mogłyby ten stan zmienić.
Co charakterystyczne, że rosyjskie elity, i to te prokremlowskie, zastanawiają się już raczej nad tym, jak będzie wyglądać – nie dziś i nie jutro, ale pojutrze – odejście Putina. On sam zresztą wyraźnie szykuje zmianę, też nie na dziś ani na jutro, ale na pojutrze – awansował ostatnio na stanowiska gubernatorskie całą grupę aktywnych czterdziestolatków. Pytanie, w jakim stopniu z jednej strony może to zaniepokoić dominujących w obecnej elicie władzy 60-latków, a z drugiej – w jakim stopniu może to stonować coraz bardziej widoczną frustrację ludzi władzy z pokolenia nowych gubernatorów, czujących się ofiarą generacyjnego szklanego sufitu. Takie pytania można mnożyć.
I trzeba to robić. Bowiem zmiana w Rosji może przyjść przez elitę. Albo wyłącznie przez nią - jako rodzaj czy to pałacowego przewrotu, czy to pokoleniowej rewolucji, albo przynajmniej częściowo – bo tylko akceptacja co najmniej części putinowskiej elity, jej wpisanie się w tę zmianę może ją legitymizować i uczynić trwałą, tak jak Borys Jelcyn i stawiający na niego przywódcy partyjni legitymizowali i utrwalili upadek ZSRR i jego przepoczwarzenie się w Rosję. Elity putinowskie to bowiem naturalne elity obecnej Rosji, innych tam – na liczącą się skalę - nie ma. I ci, którzy na Zachodzie zastanawiają się nad długofalową polityką wobec Rosji, powinni wyciągnąć z tego wnioski.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/386516-rosja-po-wyborach-zmiana-moze-przyjsc-wylacznie-z-wewnatrz-putinowskiej-elity