„Polityczne trzęsienie ziemi we Włoszech”. Tak brzmią tytuły europejskich gazet, nad którymi „dobrzy Europejczycy” załamują ręce. Nie mamy jednak wcale do czynienia z żadnym przełomem, nic nie spadło z nieba, to logiczny ciąg wydarzeń. Polityka liberalnych, eurofilskich elit doprowadziła Włochy nad skraj przepaści – fala migrantów zatapia półwysep, bezrobocie rośnie, szczególnie wśród młodych. W jakim letargu musieliby się znajdować mieszkańcy Italii, aby nadal pozwolić establishmentowi robić swoje?
Luigi di Maio, młody przywódca Movimento Cinque Stelle, powiedział: były to wybory „post-ideologiczne”. Ma rację. Upadła wiara w utopię europejską – w 2007 r. tylko 22% Włochów określiłoby się mianem eurosceptyków, w 2016 już 42%. Przestano wierzyć w cudotwórców z „rządu technicznego” (premiera Mario Montiego), którzy, pozując na ekspertów, doprowadzili do tego, że 33% młodych poniżej 25 i 17% poniżej 35 roku życia nie ma pracy. Dla Italii kryzys z 2007 roku nigdy się nie skończył. Również religia multikulturalizmu straciła wiernych, to imigracja stanowiła główny podkład wyborów z 4 marca. Włosi mieli dość jednolitego frontu, jaki utworzyła lewica, centrum, media i Kościół, frontu głoszącego, że należy przyjmować wszystkich przybyszów, jak leci, bez wyjątku. Od 2010 roku przyjęto ponad dwa miliony imigrantów. Pizzerie prowadzą Pakistańczycy, centra miast przeobrażają się w slumsy, po których włóczą się Afrykańczycy (wywołując awantury, jak niedawno we Florencji), a po plażach grasują arabskie bandy – Włosi mają dość podmiany populacji i dali temu wyraz.
Eurofile dostali łupnia. Lista, która oparła cały swój program na poparciu wobec Europy (na jej czele stanęła Emma Bonnino) mogła liczyć na marne 3%. Wydaje się, że taki pomysł na politykę – tworzenie ugrupowania wyraźnie europejskiego, skupionego na Unii – nie ma dzisiaj racji bytu. Jeżeli zsumujemy głosy oddane na siły eurosceptyczne, a więc prawicową koalicję i Cinque Stelle, to okaże się, że opowiedziało się za nimi aż 50% głosujących. Połowa Włochów, którzy poszli do urn, jest gruntownie niezadowolonych z kierunku, jaki obrała Bruksela. Gdy zbierzemy wszystkie ugrupowania, które twardo powoływały się na Europę, jako na najdroższą wartość – do kupy będzie tego ledwie 5%. Do tego lewica, niezmiennie walcząca o „społeczeństwo otwarte”, nie mogła w tych wyborach nic ugrać. Nie wyszarpała niczego Partii Demokratycznej, która uzyskała 18,4%, notując olbrzymi spadek względem 2014 roku, gdy zdobyła 40%, prowadząc w wyścigu o Parlament Europejski.
Ruch Pięciu Gwiazd, który zgarnął najwięcej głosów, przeobraził się z bezładnej zbieraniny w partię gotową do rządzenia krajem. Beppe Grillo, komik, który zwracał na siebie uwagę mediów, odszedł w cień, na czoło ugrupowania wysunął się Luigi di Maio. Trzydziestojednoletni polityk zaskarbił sobie zaufanie młodych, którzy widzą w nim kogoś, kto rozumie ich problemy. W garniturze, mówiący poważnym tonem, wykładający spokojnie swoje argumenty, odmienił wizerunek Ruchu. Ta zmiana nie oznacza jednak, że media zaakceptowały Cinque Stelle. Partia znajduje się pod nieprzerwanym ostrzałem dziennikarzy, wytyka się jej brak profesjonalizmu, radykalizm, niespójność, krótko – to wszystko, co przypisuje się „populistom”. To znaczy tym, którzy przestali wyznawać dogmaty multikulturalizmu i nie chcą dawać wolnej ręki finansjerze. Jednocześnie ta nawałnica medialnej krytyki sprawiła, że Ruch nie utracił pozycji partii antysystemowej. To jedna z przyczyn, dla których tak masowo został poparty na południu kraju.
Cinque Stelle nadal postrzegana jest jako jedyna wiarygodna alternatywa wobec klasy politycznej umoczonej w aferach. Rządzą w Turynie i w Rzymie, gdzie – wbrew histerii medialnej – nie wiedzie im się gorzej, niż poprzednim burmistrzom. Inny gracz, który rośnie w siłę, to Lega, która osiągnęła niesłychany sukces. W 2013 r. była regionalną partyjką na wykończeniu, mogła liczyć na jakieś 4%, teraz otrzymała 18% głosów i przebiła wynik Forza Italia, ugrupowania Berlusconiego. W dużej mierze to zasługa Matteo Salviniego, który objął ster nad partią i wyprowadził ją z niszy, w jakiej się zasklepiła. Zerwał z retoryką skierowaną wyłącznie do bogatej północy, Lega Nord, Liga Północna, stała się po prostu „Legą”, Ligą. Ma walczyć o interesy wszystkich Włochów, bez różnicy. Jego tryumf należy również tłumaczyć tym, że odważył się mówić językiem niedopuszczalnym do tej pory w mediach. Powiedział głośno to, co wielu Włochów myślało po cichu – było to po bestialskim zabójstwie w Macerata – że należy położyć kres inwazji. Obiecał, że jeśli dojdzie do władzy, zatrzyma powódź migracyjną i wydali pół miliona nielegalnych przybyszy.
Gdy sondaże pozwalały przewidzieć taki „niebezpieczny” obrót spraw, to jest porażkę Partii Demokratycznej, odkopano Berlusconiego. Media zaczęły wybielać premiera, który pożegnał się z polityką po prawomocnym wyroku, „The Economist”, który nie tak dawno wieszał na nim psy, przestał pomstować i nazwał go „ostatnią nadzieją Włoch”. Liczono, że Berlusconi zagrodzi drogę Movimento Cinque Stelle. Sam Juncker życzył mu wygranej. Włosi nie są w ciemię bici i ten nagły zwrot, od zajadłej krytyki do opiewania premiera z wyrokiem, potraktowali jako kolejny dowód na bankructwo Unii, dla której wszystkie chwyty są dozwolone, byleby utrzymać swój stan posiadania. Głodnemu władzy starcowi nie udało się jednak nikomu przeszkodzić.
Berlusconi uważał, że bez niego we Włoszech zapanuje anarchia. Renzi sądził, że bez niego nie będzie europejskich i nowoczesnych Włoch. Naród obszedł się tak bez jednego, jak i drugiego. Przed wyborami premier Paolo Gentiloni starał się rozproszyć obawy i zapewniał kanclerz Merkel, że nie ma mowy o rządzie eurosceptyków. Na to się jednak zanosi. Liberalne elity, nazywane przez Ruch 5 Gwiazd mianem „kasty”, zdążyły już sięgnąć po zwyczajowe argumenty. Claudio Tito stwierdził w „La Repubblica”, że we Włoszech – potwierdzają to, jego zdaniem, ostatnie wybory – od dłuższego czasu panuje bezrząd, krajem nie da się rządzić, znajduje się on w stanie rozchwiania. Zachowajmy dystans wobec takich wypowiedzi, bo gdy naród zabierze głos, zawsze mamy do czynienia z tym samym lamentem – zaczyna się bezrząd, wchodzimy w okres niestabilny i nieprzewidywalny. Gdy kraj wymyka się establishmentowi z rąk, gdy naród chce mówić własnym głosem, słychać ten sam refren: ludzie nieobliczalni dorwali się do władzy, państwo popada w chaos. Poczekajmy, dajmy czas i przyglądajmy się uważnie. Niemcy przez całe miesiące znajdywały się w stanie bezwładu, czekając na utworzenie koalicji, należy więc powstrzymać się ze zwyczajowym wyrzekaniem – najpierw na charakter Południowców, a potem na „populistów” – nim zacznie się bić na alarm, że we Włoszech państwo się sypie. Wybory we Włoszech trzeba umieścić w tym samym szeregu zjawisk, co Brexit i prezydenturę Donalda Trumpa, czyli w ramach głośnego sprzeciwu narodów wobec elit, które dawno przestały im służyć, a są po to tylko, aby je nadzorować. Ludzie chcą granic, które będą chronić ich przed naporem obcych; chcą mieć świadomość, że ich głos ma znaczenie i że politycy przez nich wybrani rządzą krajem w ich imieniu, a nie tylko przytakują okólnikom dygnitarzy z Brukseli; chcą, żeby szanowano ich tożsamość i przestano pluć na historię; chcą wreszcie, aby to gospodarka służyła narodowi, a nie finansjerze. Kruszy się porządek polityczny Zachodu, my musimy skupić nasze siły, aby ten, który się wyłoni, był dla nas lepszy. Walka będzie długa, a wynik niepewny.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/385679-wlochy-po-wyborach-kruszy-sie-porzadek-polityczny-zachodu
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.