W niedzielę ważą się losy Niemiec oraz Włoch. Niemiec, bowiem dowiemy się czy ponad 460 tys. członków SPD poparło umowę koalicyjną z CDU/CSU, czy nasi sąsiedzi będą musieli ponownie udać się do urn. Włosi tymczasem będą głosować w wyborach parlamentarnych, które mogą albo skończyć się politycznym paraliżem, gdy nie wyłoni się wyraźny zwycięzca, albo wynieść do władzy siły wyraźnie eurosceptyczne. Nic dziwnego więc, że szef Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker oświadczył w ubiegłym tygodniu w Brukseli, że „bardziej martwi go wynik wyborów we Włoszech niż referendum w SPD”. „Musimy być przygotowani na najgorsze” – dodał.
Do powrotu na scenę polityczną szykuje się 81-letni weteran, czterokrotny premier, lider centroprawicowej partii Forza Italia i „enfant terrible” włoskiej polityki Silvio Berlusconi, który przeżył aferę „bunga bunga”, utratę mandatu posła w 2013 roku, operację na otwartym sercu trzy lata później, i ma na koncie wyrok za oszustwa podatkowe. Jeszcze w czasie kampanii zawiązał sojusz z antyimigrancką i eurosceptyczną Ligę Północną (Lega Nord) Matteo Salviniego, równie euroscpetycznym ugrupowaniem Fratelli d’italia (Bracia Włoch) Giorgii Meloni, określanym przez włoskie media jako „post-faszystowskie” oraz chrzesciańsko-demokratyczną partią Noi con Italia (My z Wochami). W obliczu kryzysu imigracyjnego, który dotknął Włochy, centroprawicowy blok ma największe szanse na zwycięstwo. Według sondaży zdobędzie między 33 a 36 proc. głosów. Berlusconi uchodzi w Brukseli wprawdzie za polityka umiarkowanego, ale ma on zakaz sprawowania funkcji publicznych do 2019 roku. Premierem musiałby więc zostać ktoś inny. Salvini forsuje swoją kandydaturę, a Berlusconi mówi o szefie Parlamentu Europejskiego Antonim Tajanim, który zgodził się wstępnie odegrać tę rolę.
Nawet wówczas Unia Europejska miałaby jednak powody do zmartwień. Berlusconi obiecał bowiem, że w przypadku wyborczego zwycięstwa deportuje 600 tys. nielegalnych imigrantów, obniży podatki i przywróci lirę, obok euro. Włochy są drugim, po Grecji, krajem strefy euro z największym zadłużeniem, które wynosi obecnie 132 proc. PKB. Włoskie banki mają w swoich portfelach 330 miliardy euro tzw. złych kredytów. Także Salvini grozi Italoexitem i nie stosowaniem się do „odgórnie narzuconych przez Brukselę zasad i dyrektyw”. „Musimy stawiać interes Włoch przed interesem Unii Europejskiej” – podkreślał lider Lega Nord w czasie kampanii. Migrację nazwał „„bombą społeczną, która może w każdej chwili eksplodować”. Nawiązał też do krytyki, jaką jego polityczni rywale skierowali pod jego adresem, gdy w czasie wiecu w Mediolanie przyrzekał służyć narodowi i trzymał w rękach Ewangelię i różaniec. „Jeśli ktoś wstydzi się naszych korzeni i naszych wartości chrześcijańskich, pomylił kraj” – zaznaczył.
W jednym z włoskich miast, liczącym 83 tys. mieszkańców Sesto San Giovanni w Lombardii, już ćwiczą planowaną przez Berlusconiego masową deportację. Wczoraj władze miasta świętowały wydalenie z niego 200 imigrantów. Tortem pistacjowym z białym napisem „200” na zielonej polewie. „Sesto pokazuje, że można być twardym jeśli chodzi o nielegalną imigrację” – twierdzi burmistrz Roberto Di Stefano z Forza Italia, który zakazał także budowy meczetu w centrum miasta. Jeśli Sesto jest reprezentatywne dla całej Italii to kraj czeka wyraźny skręt w prawo. Miasto było niegdyś nazywane „Stalingradem Włoch”, bo przez dziesiątki lat rządzili tu komuniści. Aż do zeszłego roku, gdy do władzy doszła antyimigrancka prawica. A doszła do władzy bo bezrobocie pozostaje we Włoszech wysokie (35 proc. wśród młodych, 11 proc. w skali kraju), mimo iż w u.r. kraj zanotował najwyższy wzrost gospodarczy (1,5 proc.) na przestrzeni ostatnich siedmiu lat. „Ludzie nie rozumieją dlaczego muszą łożyć na utrzymanie imigrantów, a im samym nie wiedzie się najlepiej” – wyjaśnia burmistrz Di Stefano. 1,5 proc. to w końcu wciąż wyraźnie poniżej unijnej średniej. Większość Włochów nawet tego nie odczuła. Imigrantów tłoczących się w centrach miast natomiast widzi aż nader wyraźnie. „Nie zamienicie Włochy w Afganistan. Nie ma mowy” – mówi także radny Sesto San Giovanii polityk Ligi Północnej Claudio d’Amico.
Na drugim miejscu w sondażach plasuje się antysystemowy Ruch Pięciu Gwiazd (M5S) Luigi di Maio, który może zdobyć między 28 a 30 proc. głosów. Partia proponuje m.in. przebudowę systemu bankowego, wyjście z Europejskiego Mechanizmu Stabilności oraz grozi referendum w sprawie wyjścia Włoch ze strefy euro, jeśli UE nie poluzuje „zbyt surowych dla kraju reguł fiskalnych”. W kwestii imigracji M5S prezentuje podobne stanowisko jak centroprawicowy blok Berlusconiego. Di Maio wielokrotnie podkreślał podczas kampanii, że „zamiast najpierw o migrantach, trzeba myśleć o Włochach”. Zwycięstwo M5S oznaczałoby, że do rządu wejdzie partia wzywająca do niedawna do porzucenia euro jako waluty oraz przeprowadzenia referendum dotyczącego członkostwa kraju w Unii Europejskiej. Nawet jeśli di Maio określił te kroki jako „ostateczność”. Założyciel ruchu komik Beppe Grillo w reakcji na nazywanie ugrupowania „populistami” prowokacyjnie zapowiedział: „Będziemy najgorsi we Włoszech, w Europie i na świecie”.
Bruksela wolałaby by władzę dalej sprawowała proeuropejska Partii Demokratyczna byłego premiera Matteo Renziego, która rządzi krajem od 2013 roku. Ale jest to mało prawdopodobne. W sondażach partia ma od 23 do 27 proc. poparcia i to mimo iż przekonywała podczas kampanii, że to dzięki niej sytuacja gospodarcza kraju się nieco poprawiła a bezrobocie spadło, oraz obiecała, że znacznie zredukuje zadłużenie Włoch na przestrzeni najbliższych 10 lat. Według ekspertów Włosi są zmęczeni złą sytuacją gospodarczą, utrzymującą się niemal od dekady i w dużej mierze obwiniają za to Unię Europejską. Są także zmęczeni rządami centrolewicy. Na dodatek ostatni miesiąc przed wyborami charakteryzowały napięcia i incydenty na ulicach miast. Klimat ten rozpaliły czy - jak podkreślała prasa - „zatruły” wydarzenia w mieście Macerata, gdzie zdeklarowany zwolennik skrajnej prawicy zaczął strzelać do ciemnoskórych imigrantów na ulicach, by - jak mówił - pomścić śmierć 18-latki zamordowanej przez gang Nigeryjczyków. Przez kraj przetoczyły się manifestacje przeciw rasizmowi i odradzającemu się - według lewicy - faszyzmowi. Manifestowali także zwolennicy skrajnej prawicy, w tym neofaszystowskiego ugrupowania Forza Nuova oraz środowisk skrajnej lewicy. Dochodziło do starć demonstrantów obu stron z siłami bezpieczeństwa.
Bruksela zaczęła więc pracować nad „wielką koalicją” we Włoszech, jako „mniejsze zło”, czyli sojuszem między prawicowym blokiem Berlusconiego a Partią Demokratyczną Renziego, wzorem wielkich koalicji w Niemczech. Lider Forza Italia został przyjęty z pompą przez Junckera i Merkel, która w 2011 roku jeszcze usilnie lobbowała za usunięciem go z włoskiej polityki. Lepszy Berlusconi niż Beppe Grillo - zdaje się być mottem unijnych liderów, w chwili gdy Włosi skłaniają się coraz bardziej ku antysystemowym, antyimigranckim i antyeuropejskim partiom. Berlusconi bowiem - mimo chęci wydalenia imigrantów - nie jest wrogi Unii. Niektórzy twierdzą wręcz, że deal został już zawarty, za pośrednictwem Europejskiej Partii Ludowej. Inni wskazują na ogromną ideologiczną przepaść dzielącą blok Berlusconiego od PD. Według nich nawet jeśli taka koalicja się uformuje nie przetrwa próby czasu i rozpadnie się najpóźniej po roku. Ponadto urzędujący premier Paolo Gentiloni wykluczył współpracę z Berlusconim, który także nie jest skory do tworzenia wielkich koalicji. „Nie jesteśmy Niemcami. Zobowiązaliśmy się wobec wyborców, że nie będziemy zawierać sojuszu z centrolewicą” – zaznaczył lider Forza Italia.
Ponadto wybory może wygrać Ruch Pięciu Gwiazd, który wówczas otrzymałby zlecenie uformowania rządu od prezydenta Sergia Mattarelli. M5S także nie jest skłonny wchodzić w sojusze z pozostałymi partiami, a jeśli już to z centroprawicowym blokiem Berlusconiego, co byłoby z punktu widzenia Berlina i Brukseli najgorszym możliwym scenariuszem. Najbardziej prawdopodobne jest jednak, że każdy ze startujących bloków otrzyma ok. jedną trzecią głosów i w ogóle nie uda się uformować rządu. Wtedy trzeba będzie albo powtórzyć wybory, których wynik może wypaść podobnie, uformować rząd prezydencki z poparciem Partii Demokratycznej, Forza Italia i małym ugrupowaniem centroprawicy Noi con Italia lub pozostawić Gentiloniego na stanowisku premiera również po wyborach i wypracować ponadpartyjną platformę poparcia dla niego. Będzie to jednak bardzo trudne zadanie, biorąc pod uwagę spadające w ostatnich miesiącach poparcie dla partii rządzącej i wewnętrzne podziały, do których w niej doszło. Nie da się też ukryć, że bez względu na to, kto ostatecznie będzie rządził, na dalsze reformy i zaciskanie pasa nad Tybrem nie ma co liczyć. Wszystkie partie bez wyjątku planują zwiększyć wydatki i poluzować gorset fiskalny, co rodzi poważne obawy co do przyszłość euro.
W najlepszym wypadku więc Włochy w ogóle nie będą miały rządu, a w najgorszym rząd wyraźnie antyimigrancki i eurosceptyczny. Jak wskazywały ostatnie sondaże 35 proc. Włochów wciąż jest niezdecydowana na kogo oddać głos. Ostatnią nadzieją Brukseli jest, że pójdą do urn i oddadzą głos na kogo trzeba. Ta nadzieja może się jednak okazać płonna. Berlusconi nawoływał wczoraj Włochów do tego, by zaprowadzili swoje ciotki i babcie na głosowanie. „Bądźcie misjonarzami” – mówił. A przywódczyni Braci Włoch Giorgia Meloni przekonywała, że „albo damy krajowi rząd patriotów, albo Włochy będą miały następny rząd poddanych”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/384250-albo-damy-ludziom-rzad-patriotow-albo-kolejny-rzad-poddanych-czyli-dlaczego-ue-obawia-sie-wyniku-wyborow-we-wloszech