Istnieją pewne przesłanki, jakoby administracja prezydenta Trumpa miała realizować bardziej tradycyjne cele związane z bezpieczeństwem narodowym, a także zaprzestać ostrej krytyki swych konserwatywnych sojuszników. Polityka zagraniczna prezydenta Obamy wydawała się godna uwagi, głównie ze względu na szeroko dyskutowane w mediach transakcje z takimi wrogami Ameryki jak Iran i Kuba, a także z uwagi na „oddalenie się od“ tamtejszych dysydentów.
Nieoficjalnie, jego administracja była nastawiona na propagowanie progresywnych projektów, przedstawiając je w kategoriach priorytetów bezpieczeństwa narodowego, a nawet dopuściła się zastraszania tzw. bitter clingers, czyli osób, które stawiły opór przedstawicielom ówczesnej władzy, nawet będąc ich sojusznikami. Po wygranych przez Donalda Trumpa wyborach prezydenckich istniały nadzieje, że nowy przywódca położy kres wyżej wspomnianym praktykom, co udało się zrealizować w przypadku pierwszej z kwestii. Trump zażądał od Kongresu dokonania daleko idących zmian w porozumieniu nuklearnym, jakie jego poprzednik zawarł z irańskimi mułłami, ostrzegając tym samym, że w przeciwnym razie USA może je wypowiedzieć. Ograniczył także wymianę z komunistycznymi dyktatorami Kuby. Ponadto, dysydenci na Kubie i w Iranie po raz kolejny odczuli wsparcie płynące z Waszyngtonu. Końca dobiegła także polityka ustępstw prowadzona przez Obamę wobec takich państw jak chociażby Korea Północna, Wenezuela i Syria.
Jak przebiega druga część? Wszystko wygląda na to, że administracja będzie realizować tradycyjne cele związane z bezpieczeństwem narodowym, jak również przestanie krytykować swych konserwatywnych sojuszników; niemniej jednak, całkowite odwrócenie tendencji, jaką jest postępujący progresywizm, może okazać się trudniejsze z przyczyn strukturalnych. By móc powstrzymać projekty promujące małżeństwa osób tej samej płci, aktywizm uliczny, aborcję lub ekstremizm klimatyczny wśród państw sojuszniczych, należy wprowadzić zmiany w programach pomocowych, które dopiero mają ujrzeć światło dzienne.
Należy zacząć od dobrej wiadomości. Konserwatywne rządy, chociażby te reprezentowane przez węgierskiego premiera Wiktora Orbana i polskiego prezydenta Andrzeja Dudę (czyli personae non gratae dla Unii Europejskiej) mogą spodziewać się złagodzenia polityki zastraszania znanej z czasów prezydentury Baracka Obamy.Zmianę tonu zasygnalizował już w zeszłym tygodniu wiceprezydent Mike Pence, który poinformował na Twitterze, że odbył rozmowę telefoniczną z nowym premierem polskiego rządu, Mateuszem Morawieckim.
Kolejnym przełomem w Europie Środkowej i Południowo-Wschodniej okazała się rezygnacja Hoyta Briana Yee ze stanowiska zastępcy szefa wydziału do spraw europejskich i eurazjatyckich w Departamencie Stanu USA. Chociaż instytucja ta nie ma realnego wpływu politycznego, próżnia władzy, jaka zapanowała w USA przez większą część ubiegłego roku, zobligowała Yee do realizowania polityki, którą konserwatywni przywódcy tych krajów uznali za stronniczą. Ale czasy się zmieniają. Z notatki autorstwa Briana Hooka, dyrektora amerykańskiego Departamentu Stanu ds. planowania polityki, jaka wyciekła niedawno do mediów, wynikało, że w tej kwestii należy zrobić polityczny zwrot w tył.
Zgodnie z jedną z zasad realistycznej i skutecznej polityki zagranicznej, sojuszników należy traktować inaczej, a także lepiej, niż przeciwników. W przeciwnym razie, takie zachowanie przysporzy więcej nieprzyjaciół, zaś mniej koalicjantów. Klasyczny dylemat równoważenia ideałów i interesów tyczy się sprzymierzeńców Ameryki. W odniesieniu do ich konkurentów, dylemat wydaje się być zdecydowanie mniejszy. Stany Zjednoczone nie szukają wsparcia dla swoich przeciwników poza granicami kraju; zamiast tego, wolą ich przechytrzyć, wywrzeć na nich presję, a także z nimi konkurować. Z tego właśnie powodu USA powinny potraktować prawa człowieka jako ważną kwestię regulującą stosunki z Chinami, Rosją, Koreą Północną i Iranem. I to nie tylko z powodu moralnej troski o praktyki podejmowane przez wspomniane kraje. Jest to również spowodowane faktem, iż naciskanie reżimów, by respektowały one prawa człowieka wiąże się z nakładaniem kosztów, stosowaniem przeciwnacisku oraz ze strategicznym przejęciem inicjatywy przez Stany Zjednoczone.
Sytuacja ta różni się więc od tej, którą mogliśmy obserwować przez ostatnie dziewięć lat. Za czasów prezydentury Obamy, ambasador USA w Polsce usiłował skrytykować konserwatywny rząd tego kraju, tym samym alienując tutejszych urzędników. Od wielu lat Ambasada Stanów Zjednoczonych promuje małżeństwa osób tej samej płci, co nie podoba się wielu działaczom Prawa i Sprawiedliwości. Doradczyni sekretarza stanu za czasów prezydentury Baracka Obamy, Victoria Nuland, ostro skrytykowała Węgry jako sojusznika NATO, mówiąc niegdyś o „bliźniaczych nowotworach korupcji oraz demokratycznego odwrotu”, które przyczyniają się do powstawiania „tuneli czasoprzestrzennych podważających tym samym bezpieczeństwo narodów”.
W zeszłym roku podczas jednego z wydarzeń organizowanych przez The Heritage Foundation węgierski minister spraw zagranicznych Péter Szijjártó ujawnił, że na spotkaniu w 2014 r. Nuland miała „rzucić” mu dokument zawierający listę wymagań, które rząd Orbanu musiałby spełnić, zanim doszłoby do spotkania między nim i przedstawicielami administracji Obamy. Zdaniem Szijjártó, zawierała ona dość inwazyjne żądania dotyczące m.in. zmiany węgierskiej konstytucji i ustaw medialnych, a także wyborów oraz regulacji w sprawie kościołów oraz sądów konstytucyjnych.
Jak wynika z naszych informacji, „Nulandyzm”, bo takim mianem nazwano powyższą doktrynę, miał zostać formalnie wyparty przez Hookizm. Jednakże dla niektórych, choćby dla konserwatywnej i proamerykańskiej Demokratycznej Partii Macedońskiej Jedności Narodowej, jest już za późno. Po interwencji amerykańskiej ambasady przedstawiciele partii nie zostali uwzględnieni podczas formowania tamtejszego rządu. Mimo to, Stany Zjednoczone wciąż mogą pomóc, odwołując amerykańskiego ambasadora w Skopje, oskarżanego przez konserwatystów o wspieranie sekularyzmu oraz destabilizację macedońskiej tożsamości narodowej.
Niemniej jednak, jeszcze trudniejsze może okazać się powstrzymanie wszystkich amerykańskich ambasad od promowania progresywnego programu, który może odstraszyć najbardziej konserwatywnych członków społeczeństwa. Tego typu wsparcie często obejmuje oficjalną pomoc zagranicznym organizacjom pozarządowym, które otrzymują pomoc także od tzw. sieci George’a Sorosa obejmującej swoim zasięgiem 140 krajów na całym świecie. Opublikowana niedawno przez administrację Trumpa strategia bezpieczeństwa narodowego kładzie nacisk na kwestie kluczowe dla obrony USA, tym samym dając nadzieję, że polityka zagraniczna nie będzie zmuszać świata do działania zgodnie z politycznymi planami liberalnych darczyńców, takich jak wspomniany już George Soros czy Tom Steyer.
Niezwykle trudne jest bowiem śledzenie pracy setek ambasad i urzędników pracujących w konsulatach i Amerykańskiej Agencji Rozwoju Międzynarodowego (USAID), a następnie ustalenie, czy owe instytucje rzeczywiście działają na rzecz amerykańskiego bezpieczeństwa narodowego. Wymaga to poziomu kontroli i rozeznania, które można osiągnąć tylko wtedy, gdy administracja dysponuje wystarczającą liczbą ważnych przedstawicieli politycznych, natomiast ci już mianowani z należytą starannością dbają o kluczowe kwestie bezpieczeństwa. Wobec tego należy jak najszybciej przedstawić oraz zastosować odpowiednie wskazówki polityczne.
Mike Gonzalez
Mike Gonzalez pełni funkcję senior fellow w The Heritage Foundation’s Davis Institute for International Studies
Oryginalny artykuł można przeczytać na stronie heritage.org
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/378135-jak-donald-trump-moze-odmienic-nieudana-polityke-zagraniczna-baracka-obamy