Czy niemieccy chadecy wyciągnęli lekcję z absurdalnego otwarcia granic przez kanclerz Angelę Merkel dla milionów islamskich przychodźców i wrócą do polityki imigracyjnej sprzed lat?
Jeszcze nie tak dawno czerwono-zielona idea budowy „Stanów Zjednoczonych Europy” była wśród polityków CDU/CSU przedmiotem krytyki i bezgranicznych drwin. To właśnie unici byli głównymi hamulcowymi w rozluźnianiu przepisów o przyznawaniu niemieckiego obywatelstwa i azylu. Kto dziś pamięta ich walkę z końca lat dziewięćdziesiątych z socjaldemokratami (SPD) i Zielonymi przeciw zniesieniu tzw. prawa krwi, które decydowało o tym, kto mógł być Niemcem, czy o kwotowe ograniczenie napływu obcokrajowców, zgodnie z potrzebami rynku pracy w RFN? Kto pamięta hasło nadreńsko-westfalskiego szefa CDU Jürgena Rüttgersa: „Kinder statt Inder” („Dzieci zamiast Hindusów”), będące odpowiedzią na pomysł kanclerza Gerharda Schrödera, który chciał sprowadzić z indyjskiego subkontynentu 30 tys. informatyków? Kto pamięta, że nawet w grupie unijnej piętnastki wszelkie próby ujednolicenia polityki azylowej spełzły na niczym…?
Gastarbeiterzy w przed- i powojennej historii Niemiec nie są zjawiskiem nowym. Najpierw byli imigrantami z wyboru, w czasach III Rzeszy niewolniczą siłą roboczą, później znów zaproszonymi realizatorami „cudu gospodarczego” chadeckiego tandemu Konrada Adenauera i Ludwiga Erharda. Gdy w 1964 r. przybył z Włoch do Kolonii milionowy cudzoziemiec, na powitanie sprezentowano mu motocykl, by mógł szybciej dojeżdżać do fabryki. W połowie lat siedemdziesiątych liczba „gościnnych pracowników” wraz z rodzinami wzrosła do pięciu milionów. W gorączce sukcesu nie zastanawiano się, co przyjdzie zrobić z tymi ludźmi, jeśli nie zechcą wracać do domów. Gdy w latach 1989-1993 przybyło do Niemiec 3 mln osób (razem z tzw. późnymi przesiedleńcami), dworcowe fety powitalne przerodziły się w eskalującą, tragiczną wrogość do obcokrajowców, napaści i podpalenia hoteli azylanckich.
Niemcy nie były jedynym krajem, który musiał zmierzyć się z problemem braku rąk do pracy, a z drugiej strony ochroną interesów narodowych. Polityka imigracyjna Francji i Wielkiej Brytanii wynikała z ich kolonialnej przeszłości. Co prawda kraje te nie miały wyznaczonych limitów dla ubiegających się o zezwolenia na pobyt czasowy lub stały, istniały wszakże ściśle określone preferencje. W Zjednoczonym Królestwie o zgodę na dwa- lub cztery lata pracy (z możliwością przedłużenia) mogli ubiegać się przede wszystkim młodzi z krajów Commonwealth’u i państw osiedleńczych (Kanada, Nowa Zelandia, czy Australia), mający brytyjskich przodków. W niespełna 6 mln Danii, gdzie z uwagi na małą liczbę ludności obawiano się zdominowania przez obcokrajowców, o powstrzymaniu niekontrolowanego napływu imigrantów, w tym uchodźców politycznych, zadecydowano już na początku lat siedemdziesiątych. Równocześnie opracowano preferencje zawodowe i podatkowe dla potencjalnych kandydatów na Duńczyków. W efekcie zmalała liczba nadużywających prawa do azylu i obciążających państwową kasę, a wzrosła liczba tych, którzy przyczyniali się do wzrostu gospodarczego tego kraju. Przykłady kontrolowania napływu ludności przez poszczególne państwa Europy można mnożyć.
Postulowane od lat przez europejską lewicę i zielonych przekształcenie UE w „Stany Zjednoczone Europy” miałoby przyczynić się m.in. do wyparcia poczucia narodowej przynależności przez pojęcie multikulturowej tożsamości europejskiej. Rzecz jednak w tym, że Europa to nie USA, stworzone przez zróżnicowanych etnicznie, kulturowo, religijnie i obyczajowo imigrantów wielu narodowości, w tym w głównej mierze z państw europejskich o tysiąc- i ponadtysiącletnich tradycjach. W przeciwieństwie do Europy, w USA elastyczne pojęcie tożsamości narodowej wynika właśnie z ich multikulturowości. O tym, kto może być Amerykaninem, zadecydowały potrzeby społeczno-gospodarcze. Ale nawet w Stanach Zjednoczonych kwotę regulującą napływ ludności wprowadzono już w 1921 r. Co prawda i w tym przypadku nie obyło się bez selekcji, gdyż najpierw faworyzowano imigrantów ze Starego Kontynentu, a możliwości pozyskiwania Permanent Resident Card przez różnojęzycznych przybyszów zrównano dopiero w 1965 r.
Co symptomatyczne, w USA nikt nie miał wątpliwości np. co do byłej minister spraw zagranicznych Madeleine Albright, z pochodzenia czeskiej Żydówki, która zamieszkała w Stanach dopiero w 1948 r., że jest Amerykanką, tak samo jak odnośnie do Zbigniewa Brzezińskiego, uchodźcy z Polski, później doradcy prezydenta Jimmi`ego Cartera. Europa jest i w przewidywalnej przyszłości będzie charakteryzowała się państwową homogenizacją w krajach członkowskich UE. Na tym polega fundamentalna różnica. Mówiąc wprost, w USA wydanie „zielonej karty” oznacza możliwość osiedlenia się na stałe, ale przede wszystkim poczucie społecznej przynależności. W Europie istnieje wszakże układ z Schengen, jednak nie ma pojęcia unijnego obywatelstwa ani europejskiej tożsamości narodowej, Niemiec jest Niemcem, Francuz Francuzem, Włoch Włochem, a Polak Polakiem.
W samej Republice Federalnej najbardziej zaludnionym państwie UE, a więc mogącym wywrzeć decydujący wpływ na kształt europejskiej polityki imigracyjnej, jeszcze w przedterminowych wyborach w 2005 r. chadecy szermowali hasłem, że „nie będzie żadnej amerykanizacji stosunków”, ani „żadnego multikulturowego społeczeństwa Niemiec”. Ba, nawet w chwili, gdy lewicowy kanclerz Gerhard Schröder ogłosił nabór zagranicznych informatyków, zapewniał: „jestem gotów do wprowadzenia karty, która w Ameryce nazywa się >zieloną<”, lecz „na naszych warunkach i na naszych zasadach”, co miało oznaczać, że po upłynięciu czasowej zgody czy tolerancji (Duldung), posiadający ten status w RFN powinni wracać do krajów pochodzenia.
Przy okazji przypomnę, że nikt inny, tylko minister spraw wewnętrznych w czerwono-zielonym gabinecie Schrödera, Otto Schily głosił, że w RFN „granice społecznego obciążenia obcokrajowcami są już przekroczone”. Wśród 82 mln obywateli Niemiec ludność obcego pochodzenia wynosi około 7,5 mln. Przedstawiony w Bundestagu postulat liberałów z FDP, dotyczący oficjalnego uznania Republiki Federalnej za kraj osiedleńczy i stworzenia preferencji dla imigrantów został odrzucony, choć - jak szacują demografowie - z powodu mizernego przyrostu naturalnego zaludnienie Niemiec może do 2050 r. spaść do 60 mln obywateli.
Czy właśnie tym faktem kierowała się Angela Merkel, która szeroko otworzyła drzwi do Niemiec i Europy dla islamskich imigrantów? Czy chadecka kanclerz uznała, że społeczności państw UE gotowe są do zrzeczenia się narodowych tożsamości? Czy w jej głowie przeciętny obywatel wspólnoty to już… homo europeicus - człowiek żyjący w grupach etnicznych, lecz z zanikiem narodowej przynależności, podatny na życie w Europie made in Germany…?!
Wszystkie te pytania mają dziś retoryczny charakter. Wygląda bowiem na to, że chadecy zrozumieli swój błąd, który spowodował dzisiejsze problemy Merkel z utworzeniem rządu, mimo wygranych wyborów sprzed trzech miesięcy. Oto chadecki dinozaur, szef Bundestagu Wolfgang Schäuble rzuca nagle na użytek mediów, że pomysł szefa SPD, byłego przewodniczącego europarlamentu i byłego kandydata na kanclerza Martina Schulza o przekształceniu Unii Europejskiej do 2025 r. w „Stany Zjednoczone Europy” jest oderwany od rzeczywistości, bowiem „w Europie ludzie najwidoczniej czują potrzebę znalezienia oparcia w narodowo-państwowej tradycji” - koniec cytatu.
Nawiasem mówiąc, wyborcza i osobista klęska Schulza została uznana przez niemieckie media za „największą porażkę roku”. To jednak wielkie uproszczenie, albowiem klęskę ponieśli nie tylko socjaldemokraci z ich liderem Schulzem, lecz przede wszystkim chadecy, którym udzieliła się lewicowa paranoja z wynaradawianiem państw Starego Kontynentu. Publicznie wyrażone obiekcje przez Schäublego nic jeszcze nie znaczą, tym bardziej, że toczą się negocjacje o kontynuacji rządów tzw. wielkiej koalicji CDU/CSU-SPD. Wskazują jednak, że w szeregach chadeków narasta świadomość utraty własnej tożsamość i, że jeśli sami nie dokonają teraz zwrotu, de facto nie tylko w sobiepańskiej polityce imigracyjnej, która wtrąciła ich samych, całe Niemcy i całą Unię Europejską w największy kryzys w jej dziejach, to zrobią to za nich inni. Tak w Niemczech jak i w Europie…
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/374305-homo-europeicus-made-in-germany-jesli-niemieccy-chadecy-nie-zmienia-kursu-zrobia-to-za-nich-inni
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.