Czas leci, a Niemcy nie potrafią wydobyć się z powyborczego paraliżu.
Najpierw z konieczności miała powstać „koalicja jamajska” (od czarno-żółto-zielonych barw poszczególnych partii), nazywana zgryźliwie… „koalicją ćpunów”. Jednak chadecy z CDU/CSU, wolni demokraci z FDP i Zieloni nie znaleźli wspólnego języka. Pozostały dwie możliwości: kontynuacja rządów GroKo, czyli - jak mawiają Niemcy - Grosse Koalition, wielkiej koalicji chadeków z socjaldemokratami z SPD. Ale ci ostatni kręca nosami i proponują… KoKo, Kooperationskoalition, że niby będą udzielali ograniczonego wsparcia CDU/CSU, tzn., gdy lewicy będzie pasowało. Ale to znów nie pasuje chadekom. I tu błedne koło się zamyka. Mijają już trzy miesiące od wyborów, koko-gdakanie polityków trwa, a przeciętni Niemcy i zagranica wyraźnie tracą cierpliwość. Jak długo jeszcze…?
Rozmowy między chadekami i „socis”, notabene wymuszone na CDU/CSU i SPD przez prezydenta Franka-Waltera Steinmeiera, znajdują się w fazie wstępnej i nic nie wróży, że szybko się zakończą, a tym bardziej, że zakończą się sukcesem. Powody są jasne: z jednej strony żadna z tych partii nie chce ryzykować przedterminowego przywołania rodaków do urn, w obawie, że mogą tylko na tym stracić. Żadna z nich nie ma też gwarancji, że dzisiejsza, patowa sytuacja się nie powtórzy. Dodatkowym ryzykiem byłby możliwy wzrost poparcia dla obecnie „trzeciej siły” w Bundestagu, populistów z Alternatywy dla Niemiec (AfD). Jednym slowem, dżuma.
Z drugiej strony GroKo byłaby jakimś tymczasowym rozwiązaniem, lecz SPD obawia się, że tylko na niej straci. Możliwości odbicia się od dna po wrześniowych, katastrofalnych wyborach towarzysze upatrują w przejściu do opozycji. Ponowne związanie się wielką koalicją wiazałoby się także z niebezpieczeństwem wzrostu notowań alternatywnych z AfD. Lewica oferuje więc chadekom wsparcie wybiórcze, a na takie znów dictum nie zgadzają się chadecy z CDU/CSU. Byłoby to dla nich równoznaczne z uzależnieniem się od partii nieformalnie wspierającej i od opozycji, a więc z niemożnością sprawnego sprawowania władzy w państwie. Rządy mniejszościowe chadeków z liberałami z FDP tymczasem nie wchodza w rachubę. Jednym słowem – cholera… Pozostaje zatem wybór między dżumą a cholerą.
W Republice Federalnej pojawił się wyraźny już niepokój. Chciał nie chciał, jeśli nie dojdzie do kompromisu i powtórki z wielkiej koalicji, dla dobra Niemiec – ma się rozumieć, Niemców czekają ponowne wybory. Z przymysu i niemośności powołania nowego gabinetu władzę sprawuje nadal stary rząd. A problemy wewnętrzne i zewnętrzne wręcz się piętrują. Prezydent Francji Emmanuel Macron przebiera nogami, aby „scalać unię” po swojemu, mianować ministra finansów dla krajów eurostrefy, a zwłaszcza utworzyć wielomiliardowy budżet dla członków unii walutowej, który pomógłby mu nieco uśmierzyć finansowe boleści swego kraju. A to bez wsparcia Niemiec jest wykluczone. Dodatkowo nóż w plecy Francji i Niemiec wbił nie kto inny, tylko zaufany szef Rady Europejskiej Donald Tusk, który najpierw groził „niesubordynowanym” wyciągnieciem surowych konsekwencji za odmowę przyjmowania islamskich imigrantów, w tym Polsce, a teraz nagle zmienił front i mówi, że ta polityka była bez sensu…
Z punktu widzenia interesów Niemiec jest jeszcze kilka innych, istonych spraw, czekających na rozwiązanie, jak choćby stawiana pod znakiem zapytania kwestia poszerzenia ich gazowej pępowiny z Rosją, zaś całej unii – sprawa Brexitu, że o takich problemach, jak komplikujące się stosunki transatlantyckie nie wspomnę. Tymczasem możliwości szybkiego wyjścia z - mówiąc wprost - kryzysu władzy w RFN nie widać.
Pomijając skomplikowane zależności i uwarunkowania pomiędzy poszczególnymi partiami, rozpoczęła się także walka w ich szeregach. Wielki przegrany, były kandydat SPD na kanclerza Martin Schulz chciałby mieć coś jeszcze do gadania na scenie politycznej i trzyma się kurczowo swojej funkcji, ale doły partyjne żądają zmian na szczycie. Schulz wręcz nienawidzi się z byłym szefem SPD Sigmarem Gabrielem, który zamierzał rywalizować z Merkel, lecz został wymanewrowany przez byłego szefa europarlamentu, równa awersją z wzajemnością Schulz pała do szefowej frakcji socjaldemokratów w Bundestagu Andrei Nahles. Ta ostatnia ma go za aroganta i nieudacznika. Nie bez racji. W dzisiejszej, trudnej sytuacji w Niemczech Schulz zrobił nagle absurdalną wręcz wrzutkę dotyczacą Unii Europejskiej, którą chciałby jak najszybciej przekształcić w Stany Zjednoczone Europy. Nie chodzi bynajmniej o to, że lewica nie popiera tej utopijnej idei lecz, że Schulz wyskoczył z nią w najmniej odpowiednim momencie, gdy przez kontynencie zapanował wyraźny trend odradzania się państw narodowych, wspólnoty jako związku suwerennych państw, a nie jakiegoś wyimaginowanego superpaństwa, pod komendą Berlina i Paryża.
Co najciekawsze, w całej tej układance siła kanclerz Merkel opiera się na słabości SPD i braku wyrazistych konkurentów we własnych szeregach CDU/CSU. Jej dzisiejsze, trudne położenie wynika z tego, że sama sobie tej biedy napytała, poprzez jednostronne, sobiepańskie zaproszenie islamskich imigrantów do Europy, czym sprowokowała największy kryzys w dziejach UE i obecny, społeczny kryzys zaufania do wielkich partii we własnym kraju. Co dalej? Konia z rzędem temu, kto potrafi odpowiedzieć na to pytanie. Dziś wszystkie oczy są zwrócone na osłabioną, a po trosze zmęczoną i bezradną „Mutti der Nation”, ale jedno jest pewne: bez udziału i akceptacji Merkel nic się w Niemczech nie wydarzy, zaś ona sama dołoży wszelkich starań, aby nie zejść ze sceny jako pokonana…
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/371925-koko-ko-dak-bezradne-polityczne-gdakanie-w-niemczech-i-wybor-miedzy-dzuma-a-cholera