„Hiszpański rząd zmusił nas do przeprowadzenia tego referendum i rozbudził w nas tęsknotę za niepodległością. Żyjemy w ukrytej dyktaturze: każde nasze żądanie jest odrzucane przez hiszpańskie władze. Rząd w Madrycie depcze naszą godność, odmawiając nam prawa do głosowania, które posiadamy jako wolni obywatele świata. To, co stało się wczoraj stanowi dowód na istnienie opresyjnego systemu, któremu jesteśmy poddawani” – tak opisuje wczorajsze wydarzenia w Katalonii jedna z mieszkanek tego regionu, Maya Ferrara, na łamach katalońskiego dziennika „La Vanguardia”.
Pomijając wybrzmiewający z tej wypowiedzi typowy dla utopijnej lewicy kosmopolityzm (wolni obywatele świata) oraz fałszywe przekonanie, że głosowanie w referendach stanowi „podstawowe prawo człowieka”, razi w niej także pomijanie niewygodnych faktów: hiszpańska konstytucja mówi o „nierozerwalnej jedności Hiszpanii”. Można się spierać, czy ustrój federalny nie byłby lepszym rozwiązaniem dla Hiszpanii, jednak nie zmienia to faktu, że tę konstytucję, uchwaloną w 1978 r., Katalończycy ratyfikowali miażdżącą większością głosów. A Hiszpania jest już jednym z najbardziej decentralizowanych krajów świata. Tym samym wczorajsze referendum o niepodległości nie ma żadnej mocy prawnej, i Maya Ferrara dobrze o tym wie.
Po drugie: Katalonia może i ma swój własny język i kulturę, ale to nie zmienia faktu, jak pisze hiszpański dziennik „El Mundo”, że ponad połowa jej 7,5 mln mieszkańców jest przyjezdnych, i pochodzi tak naprawdę z innych regionów. Może dlatego poparcie dla secesji od Hiszpanii nie przekroczyło tu i wciąż nie przekracza 50 proc. We wczorajszym referendum głosowało mniej niż 40 proc. Katalończyków, co sprawia, że jego wynik (90 proc. poparcia dla niepodległości) jest mało miarodajny. Wielu Katalończyków nie poszło do urn, bo albo nie popiera secesji, albo nie popiera łamania konstytucji i prawa.
Rząd w Madrycie i niektórzy eksperci oraz politycy (szczególnie z katalońskiej partii Ciudadanos) poddają także w wątpliwość motywację pro-niepodległościowych katalońskich polityków, w tym szefa lokalnego rządu Carlesa Puigdemonta. Wskazują na liczne afery korupcyjne do których doszło w regionie w ostatnich latach. Katalońscy politycy mieli m.in. lokować wyprowadzone z budżetu pieniądze w Panamie i innych rajach podatkowych. Nie ulega tez kwestii, że region jest źle zarządzany, a w konsekwencji choć bogatszy to jednocześnie o wiele bardziej zadłużony niż reszta kraju (35 pro. PKB). Zdaniem „El Mundo” katalońscy politycy zmanipulowali ludność wmawiając jej, że jest poniewierana przez Madryt, tymczasem chodzi im nie tyle o patriotyzm i sentymenty narodowe, co ukrycie własnych brudów.
Gdy kryzys finansowy dotarł do Hiszpanii katalońscy politycy zareagowali na niego rozbudzając narodowe sentymenty zamiast zwalczać rosnąca korupcję. Dołączyły do nich nowo tworzące się skrajnie lewicowe ruchy jak Podemos, które widzą w regionalizmie lekarstwo na bolączki globalizacji. Daleko posunięta regionalizacja Hiszpanii jest dziełem socjalistycznego rządu Zapatero i Hiszpania płaci dziś za to wysoką cenę. Madryt zachowywał się na dodatek przez ostatnie lata wysoce biernie, sądząc, że kataloński nacjonalizm umrze śmiercią naturalną. Tak się jednak nie stało.
Pozostaje pytanie czy Katalonia byłaby w stanie przetrwać gospodarczo, bez wsparcia Madrytu. A to jest bardziej niż wątpliwe. Katalonia stanowi 6,3 proc. powierzchni Hiszpanii i 16 proc. jej ludności. Utrata najbogatszego regionu, stanowiącego 1/5 PKB (224 mld euro) byłaby bez wątpienia bardzo bolesna dla Hiszpanii. Katalonia ma podobną siłę gospodarczą co Irlandia oraz tyle samo mieszkańców co Bułgaria. Region rozwija się dość dynamicznie (oczekiwany wzrost PKB na poziomie 2,7 proc. w tym roku) i stanowi obecnie także turystyczne centrum Hiszpanii. Tu trafia aż ¼ zagranicznych inwestycji, a bezrobocie jest o 4 proc. niższe niż w reszcie kraju (13,2 proc.).
Nie zmienia to jednak faktu, że w chwili secesji Madryt zażądałby od Barcelony, by pokryła swoją część długu publicznego Hiszpanii. Wówczas zadłużenie Katalonii wzrosłoby od 74 do 235 mld euro, czyli do poziomu ponad 100 proc. PKB. Tak przewidują w każdym razie analitycy banku Natixis. Eksporty na których opiera się dziś w dużej mierze Katalonia także spadłyby drastycznie, bowiem pojawiły by się granice i co za tym idzie cła i inne bariery handlowe. Wprawdzie Barcelona twierdzi, że po secesji zaoszczędzi 16 mld euro rocznie, czyli różnicę między tym co przekazuje do Madrytu i tym, co dostaje z hiszpańskiego budżetu, ale to może nie wystarczyć. Obecnie 65 proc. handlu Katalonii toczy się z Hiszpanią oraz UE, a Madryt nie wykluczył w przypadku secesji bojkotu katalońskich towarów.
Katalonia wypadłaby ze wspólnego rynku europejskiego co spowodowałoby ucieczkę kapitału i inwestycji (w 80 proc. pochodzące od podmiotów europejskich). Międzynarodowe koncerny, zainstalowane w Barcelonie, przeniosłyby swoje siedziby gdzie indziej. Niektóre już to zrobiły, jak (zresztą katalońska) spółka NaturHouse. Prezes firmy Felix Revuelta kazał przenieść jej siedzibę z Barcelony do Madrytu. „Jeśli mam jako kataloński przedsiębiorca wybór między 550 mln rynkiem europejskim a 7,5 mln rynkiem katalońskim to wybiorę ten pierwszy. Przykro mi” – oświadczył.
Rząd w Barcelonie jest bardziej optymistyczny i wychodzi z założenia, że PKB regionu po secesji skurczy się tylko o 2 proc., z bojkotem handlu przez Madryt czy bez. Nie wiadomo też co będzie z euro, bowiem opuszczając Hiszpanię Katalonia automatycznie wypadnie z Eurostrefy. Podobnie niepewne jest uznanie Katalonii jako państwa przez UE lub jakikolwiek inny podmiot międzynarodowy. Konsekwencją byłaby izolacja nowego państwa na arenie międzynarodowej. Kosowo mimo uznania przez międzynarodową wspólnotę żyje głownie z dotacji UE i ONZ. Bruksela nie wykazuje jednak żadnych chęci wsparcia katalońskiej państwowości.
To, co się obecnie dzieje w Katalonii jest więc wynikiem gry va banque po obu stronach sporu – w Madrycie oraz w Barcelonie. Katalończycy – jak pisze w „La Vanguardia” były kataloński poseł Alfons López Tena – są z natury swej pasywni, i nie tyle chcą realnej niepodległości co walczyć o tę niepodległość i oprotestowywać jej brak”. Wiedzą bowiem, że ekstatyczna radość z własnego kraju szybko może się zamienić w wielkiego kaca. Rząd w Madrycie tymczasem mógłby już dawno pójść na kompromis w kwestii katalońskiej autonomii, jednak nie pasuje to do koncepcji rządu Rajoya, który dąży do większej centralizacji kraju i obawia się efektu domina w przypadku wybrania modelu federacji - „damy im autonomię, a skończy się secesją”.
Spirala przemocy już na tyle się nakręciła, że kompromis wydaje się obecnie niemożliwy. Należy więc wyjść z założenia, że hiszpański premier uruchomi artykuł 155 konstytucji i odbierze Katalonii status autonomicznego regionu. Konsekwencje mogą być podobne jak w przypadku kraju Basków w latach 80-tych XX wieku. Faktycznie panował tam stan wyjątkowy a w efekcie także części konserwatywnego mieszczaństwa sympatyzowały z podziemną organizacją hiszpańskich Basków – ETA. Rajoy nie ma wyboru ale podsyci to tylko nienawiść, jaką darzą go Katalończycy.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/360457-czy-niepodlegla-katalonia-bylaby-w-stanie-samodzielnie-przetrwac-to-bardziej-niz-watpliwe-region-moze-wpasc-w-kryzys-zadluzeniowy