Unia Europejska przekazuje im miliardy na rozwój, a kraje Czarnego Lądu hamują napływ imigrantów do Europy oraz wysyłać tych, którzy już dotarli na Stary Kontynent, z powrotem do domu – takie było założenie mini-szczytu imigracyjnego, który odbył się wczoraj z inicjatywy prezydenta Francji Emmanuela Macrona w Paryżu. To brzmi dobrze. W teorii. W praktyce jednak jest trudne do zrealizowania. Jest to bowiem sprzeczne z interesem większości krajów afrykańskich. W szczycie obok szefów państw i rządów Hiszpanii, Francji, Włoch i Niemiec oraz szefowej unijnej dyplomacji Federice Mogherini wzięło udział trzech przywódców afrykańskich - prezydenci Nigru i Czadu oraz premier przejściowego rządu Libii. I nie pozostawili oni wątpliwości co do tego, że Unia wiele od nich wymaga, ale to co chce im w zamian dać, jest daleko niewystarczające.
Według raportu oenzetowskiej Międzynarodowej Organizacji ds. Migracji (IOM) z czerwca b.r., do opuszczenia własnego kraju przygotowuje się obecnie na całym świecie 23 mln osób. Niemcy znalazły się w pierwszej szóstce krajów docelowych za USA, Wielką Brytanią, Arabią Saudyjską, Kanadą i Francją. Połowa potencjalnych emigrantów żyje w 20 państwach – osiem z nich to kraje afrykańskie. Najwięcej chętnych do emigracji mieszka w Nigerii. Ci, którzy już wyruszyli z Afryki w drogę do Starego Kontynentu usiłują tam dotrzeć przez Morze Śródziemne, przy czym po częściowym uszczelnieniu szlaku z Libii do Włoch (libijska straż przybrzeżna zwiększyła kontrole, a prywatne organizacje wycofały wiele statków, które przejmowały imigrantów na otwartym morzu), przeprawiają się z Maroka do Hiszpanii, pokonując 14-km trasę nawet na skuterach wodnych. Od stycznia b.r. w ten sposób prawie 10 tys. imigrantów z Afryki dotarło do Hiszpanii, to więcej niż w całym 2016 r. Część przedarła się też przez ogrodzenia otaczające hiszpańskie enklawy w Maroku – Ceutę i Melillę. W Madrycie rośnie niepokój, we Włoszech już czuć panikę. W sumie nieco ponad 120 tys. imigrantom udało się dotrzeć w ub.r. z Afryki do Europy. Większość wylądowała w słonecznej Italii.
Według nieoficjalnych szacunków, ponad milion Afrykańczyków, głównie z Erytrei, Sudanu, Nigerii, Somalii i Mali, wciąż czeka w Libii, Tunezji i Maroku na możliwość przedostania się do ziemi obiecanej. Jest to w przeciwieństwie do uchodźców z Syrii i Iraku strumień nieuwarunkowany wojną. Tylko biedą i brakiem perspektyw, a więc czynnikami stałymi. Szanse, że się urwie, są więc minimalne. Za to perspektywa, że znacznie wzrośnie, jest całkiem realna. Macron uważa, że znalazł rozwiązanie dla tego problemu. Nielegalna imigracja ma zostać zastąpiona legalną, a ci, którym odmówiono azylu mają szybciej być deportowani do swoich krajów pochodzenia. Prezydent Francji chce, by w przyszłości już w tzw. państwach tranzytowych, takich jak Czad i Niger sprawdzano, kto z imigrantów ma szanse na azyl w Europie. Osoby takie byłyby od razu umieszczane w bezpiecznym miejscu, co miałoby uchronić je przed niebezpieczną przeprawą morską. Nad procesem tym czuwałoby Biuro Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych ds. Uchodźców (UNHCR).
Kanclerz Angela Merkel dodała na szczycie, że odróżnienie uchodźców od migrantów, którzy z przyczyn ekonomicznych chcą przedostać się do Europy, jest kluczowe. Co nie oznacza, że ci ostatni w ogóle nie będą mogli przyjechać do Niemiec. Dobrze wykształceni fachowcy będą mile widziani, nawet jeśli pogłębi to drenaż mózgów z tych państw i ostatecznie zahamuje ich rozwój. Tyle w teorii. A w praktyce? Pomysł nie jest nowy. Po raz pierwszy pojawił się z okazji szczytu Unia Europejska-Afryka dwa lata temu, w stolicy Malty, Valletcie. Wówczas Unia zaproponowała utworzenie funduszu powierniczego dla Afryki w wysokości 1,8 mld euro w zamian za powstrzymanie imigrantów. Nie przekonało to przywódców afrykańskich, którzy zadeklarowali, że to „za mało”. Podobny argument przedstawił podczas spotkania w Paryżu prezydent Czadu Idriss Deby. „Rozwój zawsze pozostaje fundamentalnym problemem. Potrzebujemy zasobów” – mówił. Pieniędzy od Unii, a ściślej od Niemców, domagają się także Egipt oraz Sudan. Jest to swoista beczka bez dna, bowiem prawda jest taka, że kraje afrykańskie korzystają na emigracji do Europy.
Rozwiązuje ona cały szereg trapiących ich problemów: przeludnienie, wysokie bezrobocie, potencjał przewrotowy (gdzie nie ma młodych mężczyzn, tam różnej maści satrapy mogą czuć się bezpiecznie) oraz gwarantuje stały napływ dewiz. O wiele większy niż obiecane przez Unię 1,8 mld euro. Afrykańczycy, którzy dotarli do Europy są głównym źródłem dewiz krajów, z których pochodzą. Według Banku Światowego przelewy z UE do Afryki w 2014 r. wynosiły 32 mld dolarów. W 2017 r. ta suma ma wzrosnąć do 38 mld dolarów. Imigranci z Nigerii dokonali w ur. przelewów pieniężnych w wysokości 25 mld. dolarów. To równowartość 4 proc. PKB tego kraju. W przypadku Mali przelewy z Europy (1,6 mld dolarów) stanowią aż 11 proc. PKB. Dlatego kraje te nie chcą, by imigranci wracali. A jeśli już, to UE będzie musiała za to zapłacić o wiele więcej, niż jest na to obecnie gotowa. Większość krajów afrykańskich i tak już jest zależna od pomocy rozwojowej z Zachodu. Sięga ona w przypadku niektórych z nich nawet 20 proc. PKB, a te środki nierzadko służą jako neokolonialny środek nacisku. Gdy Europie nie podoba się „stan demokracji” w jednym z afrykańskich państw, po prostu wstrzymuje ich wypłatę. Perspektywa kolejnych miliardów pomocy rozwojowej, tym razem wypłaconych pod przymusem powstrzymania imigrantów przed podróżą do Europy, wydaje się więc mało zachęcająca. Książeczka czekowa nie rozwiąże strukturalnych problemów Afryki. I Afrykańczycy o tym wiedzą. Konieczne byłyby głębokie reformy w tych krajach, ale na to tym bardziej nie są one gotowe.
Kolejnym problemem jest praktyczne odróżnienie uchodźców od imigrantów. W Grecji i we Włoszech już od 2015 r. funkcjonują tzw. hot spoty, mimo tego ani jeden uchodźca przebywający na greckich wyspach nie dostał się jeszcze za ich pomocą do Europy. Napływ imigrantów był zbyt duży i greccy urzędnicy nie podołali zadaniu identyfikacji potencjalnych azylantów. Nie ma żadnych powodów by sądzić, że w Czadzie czy Nigru, miałoby to funkcjonować lepiej. Na dodatek zdecydowana większość Afrykańczyków, którzy chcą dotrzeć do Europy to imigranci gospodarczy, bez szans na azyl. Gdy zostaną więc poinformowani w „centrach orientacyjnych” (docelowa nazwa hot spotów według Macrona), że nie mogą przybyć legalnie do Europy, to po prostu wrócą do domu, czy będą usiłowali mimo wszystko tam dotrzeć, tyle, że nielegalnie? I kto oraz w jaki sposób miałby ich powstrzymać? Kolejnym problemem jest Libia. Jest ona kluczowa dla rozwiązania kryzysu imigracyjnego, ale ciężko sobie wyobrazić instalację hot-spotów dla imigrantów w kraju tak niestabilnym, z dwoma konkurencyjnymi rządami, w Trypolisie i Tobruku. Premier przejściowego rządu w Libii nie pozostawił w Paryżu wątpliwości, że powstrzymanie napływu imigrantów wymagałoby zablokowania południowej granicy kraju, co kosztowałoby na przestrzeni najbliższych 25 lat od 20 do 25 mld dolarów, które powędrowałyby zapewne do kieszeni kontrolujących ten odcinek Libii watażków. Przywódcy Libii, Nigru i Czadu zresztą bardzo niechętnie odnieśli się do pomysu rozszerzenia granic Unii (a tym są właśnie hot spoty) na terytorium ich krajów i twierdzą, że Macron poinformował ich o tym pomyśle dopiero na mini-szczcyie w Paryżu.
Inicjatywa Macrona, poparta przez Niemcy, jasno pokazała, że Unia Europejska brnie w kwestii imigrantów dalej w tym samym kierunku, który obrała w 2015 r.: imigranci są dalej mile widziani, co powoduje, że siła przyciągania starego kontynentu nie słabnie. Zamiast walczyć z przemytem i uszczelnić szlaki przez Morze Śródziemne, odsyłając automatycznie łodzie z imigrantami (w przypadku Włoch okazało się to dość skuteczne), by stało się jasne, że przeprawa nie ma sensu, problem jest scedowany krajom afrykańskim, które w zamian za „pomoc rozwojową” mają próbować powstrzymać ludzki strumień. Pierwszą konsekwencją tej metody są setki martwych imigrantów, którzy zamiast na Morzu Śródziemnym umarli z pragnienia na Saharze, gdzie utknęli po tym jak Niger i Czad uszczelnili szlaki tranzytowe. Zawierając umowy z państwami afrykańskimi na modłę turecką Unia na dodatek znów wystawia się na szantaż. Maroko n.p. już gra kartą imigracyjną, choćby wokół kwestii Sahary Zachodniej. Apele przywódców afrykańskich o pomoc finansową są oczywiście zrozumiałe, ale wielka jej część zostanie sprzeniewierzona, co jeszcze bardziej zmniejszy oczekiwane skutki działania.
Nadzieja, że nie trzeba będzie „zamieniać Europy w twierdzę”, która się kryje za proponowanymi przez Macrona rozwiązaniami, jest więc całkowicie błędna. To w twierdzy leży tak naprawdę jedyna nadzieja Starego Kontynentu. Ponieważ nie wygląda na to, by Unia miałaby się na taki krok zdecydować region Morza Śródziemnego zaabsorbuje uwagę Europy jeszcze na długi czas.
Negatywnych konsekwencji nie unikną inne regiony, choćby Europa Środkowa i Wschodnia, co zresztą już widać. W końcu skądś trzeba będzie wziąć na to wszystko pieniądze.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/355315-paryski-mini-szczyt-imigracyjny-macrona-czyli-dlaczego-kraje-afrykanskie-nie-pomoga-europie-w-rozwiazaniu-kryzysu-uchodzczego