Ten pan nigdy nie będzie kanclerzem. Jest kompletnie niezdolny, nie ma politycznych, duchowych ani charakterologicznych predyspozycji. Brak mu wszystkiego na ten urząd
— oceniał w 1976 r. Helmuta Kohla były szef CSU i premier Bawarii Franz Josef Strauss. Sześć lat później, gdy rozpadł się rząd socjaldemokratów i liberałów, a „ten pan” zastąpił Helmuta Schmidta na czele rządu wówczas zachodnich Niemiec, uchodził za „kanclerza przejściowego”. „W CDU są mądrzejsze głowy”, komentowała niemiecka prasa. Nie było kadencji, by nie wróżono upadku jego gabinetu. A jednak Kohl udowodnił, że był politykiem najwyższej próby: pobił rekord Konrada Adenauera, który sprawował urząd kanclerza przez 14 lat i 31 dni, i zrealizował niemal wszystkie swe zamierzenia. Życiowym błędem Kohla było to, że stanął w wyborczych szrankach o jeden raz za dużo i uwikłał się w wielką aferę, która wpędziła jego własną partię w największy kryzys w historii Unii Chrześcijańsko-Demokratycznej.
„Gimpel” Kohl
Trudno dziś powiedzieć, kto miał większe szczęście: historia do Kohla, czy Kohl do historii. Były kanclerz nie cieszył się na początku jego politycznej kariery sympatią, tak we własnej partii, jak i w całym społeczeństwie. Przez antagonistów w CDU i bratniej CSU (bawarskiej Unii Chrześcijańsko-Społecznej nazywany był wręcz „gamoniem” („Gimpel Kohl”), czy „słoniem w składzie porcelany”. Nie da się ukryć, że już podczas pełnienia funkcji szefa rządu Niemiec popełnił wiele gaf: od złożenia wieńców z prezydentem USA Ronaldem Reaganem na grobach hitlerowskich oficerów w Bitburgu, przez krytykę odprężeniowej polityki wschodniej kanclerza Willy’ego Brandta, porównanie autora sowieckiej pierestrojki Michaiła Gorbaczowa do „propagandysty Goebbelsa”, protegowanie po zjednoczeniu skompromitowanego później polityka byłej NRD, szpicla STASI Lothara de Maiziera na wiceprzewodniczącego CDU, po wizytę w chińskich koszarach, gdy świat nie zdążył się jeszcze otrząsnąć z masakry na placu Niebiańskiego Spokoju. Do niektórych faux pas, jak np. wobec Gorbaczowa, przyznał się sam, innych bronił zaciekle, jako „niezbędnej taktyki”.
Ale prawdą jest także to, że po latach wyrósł na jednego z najwybitniejszych polityków Niemiec i Europy. Kanclerzem został mając 52 lata, nie w wyniku wyborów, lecz splotu okoliczności. Od początku objęcia tej funkcji postawił na mariaż z liberalną partią FDP. Korzyści były obustronne; dzięki poparciu Kohla wolni demokraci nie zniknęli z ław Bundestagu, co z pewnością nastąpiłoby, gdyby nie byli potrzebni unitom z CDU/CSU do zdobycia parlamentarnej większości. I to fakt, że przed zjednoczeniem kanclerzowi udało się doprowadzić do prosperity Zachodnich Niemiec, choć po prawdzie fundamenty pod te sukcesy położyli Konrad Adenauer i jego minister, później nieudolny kanclerz Ludwig Erhard. RFN znalazła się w czołówce światowych eksporterów, a poziom życia między Łabą a Renem, oraz opieka socjalna stały się wzorem dla wielu państw świata. „Gospodarczy kolos” ciągle jednak był „politycznym karłem”. Historyczna szansa na zmianę tego statusu spadła na Kohla niespodziewanie. Ani się jej nie spodziewał, ani nie był do niej przygotowany.
Jeszcze podczas wizyty prezydenta RFN Richarda von Weizsäckera w Moskwie w 1987 r., Gorbaczow mówił: „o zjednoczeniu będzie można pomyśleć za sto lat”… W 1989 r. na niemiecko-niemieckiej granicy między Wschodem i Zachodem stacjonowało z jednej strony 220 tys. alianckich żołnierzy, a z drugiej liczniejszy o kilkadziesiąt tysięcy kontynent Armii Czerwonej i Narodowa Armia Obrony NRD. Jak dalece Niemcy i sam Kohl stracili wiarę w zjednoczenie i jak błędnie oceniali siłę przemian zapoczątkowanych w Stoczni Gdańskiej świadczy choćby tylko zaproszenie przez Kohla w 1987 r. do złożenia oficjalnej wizyty międzypaństwowej szefa SED i Rady Państwa wschodnich Niemiec Ericha Honeckera. Przed Urzędem Kanclerskim w Bonn zawisły dwie flagi i odegrano hymny dwóch państw…
Gdy 9 listopada 1989 r. kanclerz przerwał wizytę w Warszawie i dotarł przez Szwecję do Hamburga, skąd amerykański samolot dowiózł go do Berlina, wiwatujący obalenie muru powitali go ogłuszającym gwizdem. Nie umilkł on nawet wtedy, gdy zaskoczony i bezradny Kohl zaczął śpiewać niemiecki hymn. Było tak, jakby tłum zebrany pod ratuszem chciał mu dać do zrozumienia: to my tego dokonaliśmy, a nie ty!
„Ojciec zjednoczenia”
A jednak to właśnie on przejdzie do historii Republiki Federalnej jako „ojciec zjednoczenia”. Afront doznany przez Kohla na berlińskim placu umiał przekuć w sukces. Po klęsce komunizmu w Polsce i przecieku uciekinierów z NRD przez Węgry, zbliżenie z RFN stało się oczywiste, choć początkowo jego jedynymi protagonistami byli Amerykanie. Francuzi mawiali, że tak bardzo kochają swych sąsiadów, że „chcieliby aż dwóch państw niemieckich”, zdecydowany opór wyrażali też Brytyjczycy, nie mówiąc o postawie Rosjan. W skruszeniu nieufności tych ostatnich Kohl zabłysnął finezją polityczną najwyższej klasy. Jak wspominał później w swej książce, do Gorbaczowa docierał powoli; przełomem był ich nocny spacer nad Renem i rozmowa, gdy przekonywał go o niezmienności biegu historii. Wtedy też zapoczątkowana została jego osobista przyjaźń z Gorbaczowem. Podczas rewizyty na Kaukazie Kohl zdołał uzyskać zgodę rosyjskiego przywódcy na zjednoczenie z NRD. Jednakże, faktem jest także to, że w ostatecznym przekonaniu szefa Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego Kohlowi pomogła książeczka czekowa i obietnica udzielenia splajtowanej Rosji wszechstronnej pomocy gospodarczej.
Gdy Kohl wracał z Kaukazu był już fetowanym przez naród autorem scalenia obu republik. Po bez mała półwieczu to jemu udało się wyprowadzić Armię Czerwoną z terenu wschodnich Niemiec. Radość Wessis i Ossis (zachodni i wschodni Niemcy) z likwidacji dzielącej ich granicy nie trwała jednak długo. Po zjednoczeniu, na którym - zgodnie ze słowami kanclerza - „nikt nie miał stracić, a niejeden zyskać”, mimo wpompowania w restrukturyzację nowych landów bilionów euro, nastał czas kryzysu i antagonizmów. Kohlowi, który obiecywał mieszkańcom byłej NRD „kwitnące krajobrazy” zarzucano „gigantyczne oszustwo wyborcze”. Zjednoczone Niemcy ugięły się pod trudnościami łączenia obu republik.
„Kłamstwo wyborcze”
Trzeba jednak przy tym nadmienić, że równie wielkim oszustwem było to, co wcześniej głosili enerdowscy komuniści - że ich „10 państwo uprzemysłowione świata” w rzeczywistości przedstawiało obraz nędzy i rozpaczy. Wyśmiewanym symbolem osiagnięć dawnej NRD były plastykowe trabanty, na które po wpłaceniu gotówki nabywcy musieli czekać latami. Kohl przyznał, że prawdziwy stan zniszczenia wschodnich Niemiec przeszedł jego wszelkie wyobrażenia. Błyskawiczna wymiana walut, prywatyzacja i wtłoczenie zasad rynkowych do nowych landów spowodowały piętrzące się trudności społeczno-gospodarcze i osłabiły popularność. „kanclerza zjednoczenia”. Kohl zdawał sobie jednak sprawę, że bez „kłamstwa wyborczego” szanse na szybkie scalenie obu republik mogłyby być zaprzepaszczone. Podczas gdy zachodnioniemieccy socjaldemokraci z SPD zapowiadali, że Ossis i Wessis czeka „wytężona, ciężka praca, pot i łzy”, kanclerz mówił to, co wszyscy chcieli słyszeć: że wkrotce zjednoczone Niemcy spłyną mlekiem i miodem… I to właśnie kłamstwo pozwoliło mu wygrać wybory i zachować władzę w chwili przełomu, choć nieco wcześniej nawet w łonie samej CDU uważano, że dni Kohla były policzone.
„Kłamstwo wyborcze” umożliwiło mu nie tylko pozostanie u steru władzy. Nawet w 1998 r., gdy jego porażka w wyniku pozjednoczeniowego kryzysu Niemiec znów wisiała w powietrzu i większość rodaków wyrażała w sondażach pogląd, że powinien osiąść na emeryturze w rodzinnym Oggersheim, Michael Glos z CSU żartował: „Kohl będzie naszym kandydatem na kanclerza również w 2006 r.”… W CDU Kohl uchodził za polityka mającego patent na władzę. W zachowaniu tego wizerunku pomogło także to, że skutecznie eliminował ze swego otoczenia tych, którzy ewentualnie mogliby mu zagrozić.
Tymczasem dla SPD, która postawiła na Gerharda Schrödera był „ojcem bezrobocia, długów i biedy”. W 1998r. przed siedzibą tej partii w Bonn pojawiły się dwa bilboardy: jeden ze zdjęciem bałwana i napisem „za kilka miesięcy już go nie będzie” i drugi z fotografią Kohla i dopiskiem: „…jego też”.
Lewica, która aranżowała potężne, masowe demonstracje przeciw polityce Kohla była pewna wygranej. Bezrobocie dotknęło wówczas bez mała 5 mln obywateli, dług publiczny sięgnął 2 bilionów marek, zaś liczba plajt blisko 35 tys. firm rocznie. Niemcy mięli dość wyrzeczeń bez rezultatów. Popularność „ojca zjednoczenia” sięgnęła dna.
Czytaj dalej na następnej stronie ===>
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Ten pan nigdy nie będzie kanclerzem. Jest kompletnie niezdolny, nie ma politycznych, duchowych ani charakterologicznych predyspozycji. Brak mu wszystkiego na ten urząd
— oceniał w 1976 r. Helmuta Kohla były szef CSU i premier Bawarii Franz Josef Strauss. Sześć lat później, gdy rozpadł się rząd socjaldemokratów i liberałów, a „ten pan” zastąpił Helmuta Schmidta na czele rządu wówczas zachodnich Niemiec, uchodził za „kanclerza przejściowego”. „W CDU są mądrzejsze głowy”, komentowała niemiecka prasa. Nie było kadencji, by nie wróżono upadku jego gabinetu. A jednak Kohl udowodnił, że był politykiem najwyższej próby: pobił rekord Konrada Adenauera, który sprawował urząd kanclerza przez 14 lat i 31 dni, i zrealizował niemal wszystkie swe zamierzenia. Życiowym błędem Kohla było to, że stanął w wyborczych szrankach o jeden raz za dużo i uwikłał się w wielką aferę, która wpędziła jego własną partię w największy kryzys w historii Unii Chrześcijańsko-Demokratycznej.
„Gimpel” Kohl
Trudno dziś powiedzieć, kto miał większe szczęście: historia do Kohla, czy Kohl do historii. Były kanclerz nie cieszył się na początku jego politycznej kariery sympatią, tak we własnej partii, jak i w całym społeczeństwie. Przez antagonistów w CDU i bratniej CSU (bawarskiej Unii Chrześcijańsko-Społecznej nazywany był wręcz „gamoniem” („Gimpel Kohl”), czy „słoniem w składzie porcelany”. Nie da się ukryć, że już podczas pełnienia funkcji szefa rządu Niemiec popełnił wiele gaf: od złożenia wieńców z prezydentem USA Ronaldem Reaganem na grobach hitlerowskich oficerów w Bitburgu, przez krytykę odprężeniowej polityki wschodniej kanclerza Willy’ego Brandta, porównanie autora sowieckiej pierestrojki Michaiła Gorbaczowa do „propagandysty Goebbelsa”, protegowanie po zjednoczeniu skompromitowanego później polityka byłej NRD, szpicla STASI Lothara de Maiziera na wiceprzewodniczącego CDU, po wizytę w chińskich koszarach, gdy świat nie zdążył się jeszcze otrząsnąć z masakry na placu Niebiańskiego Spokoju. Do niektórych faux pas, jak np. wobec Gorbaczowa, przyznał się sam, innych bronił zaciekle, jako „niezbędnej taktyki”.
Ale prawdą jest także to, że po latach wyrósł na jednego z najwybitniejszych polityków Niemiec i Europy. Kanclerzem został mając 52 lata, nie w wyniku wyborów, lecz splotu okoliczności. Od początku objęcia tej funkcji postawił na mariaż z liberalną partią FDP. Korzyści były obustronne; dzięki poparciu Kohla wolni demokraci nie zniknęli z ław Bundestagu, co z pewnością nastąpiłoby, gdyby nie byli potrzebni unitom z CDU/CSU do zdobycia parlamentarnej większości. I to fakt, że przed zjednoczeniem kanclerzowi udało się doprowadzić do prosperity Zachodnich Niemiec, choć po prawdzie fundamenty pod te sukcesy położyli Konrad Adenauer i jego minister, później nieudolny kanclerz Ludwig Erhard. RFN znalazła się w czołówce światowych eksporterów, a poziom życia między Łabą a Renem, oraz opieka socjalna stały się wzorem dla wielu państw świata. „Gospodarczy kolos” ciągle jednak był „politycznym karłem”. Historyczna szansa na zmianę tego statusu spadła na Kohla niespodziewanie. Ani się jej nie spodziewał, ani nie był do niej przygotowany.
Jeszcze podczas wizyty prezydenta RFN Richarda von Weizsäckera w Moskwie w 1987 r., Gorbaczow mówił: „o zjednoczeniu będzie można pomyśleć za sto lat”… W 1989 r. na niemiecko-niemieckiej granicy między Wschodem i Zachodem stacjonowało z jednej strony 220 tys. alianckich żołnierzy, a z drugiej liczniejszy o kilkadziesiąt tysięcy kontynent Armii Czerwonej i Narodowa Armia Obrony NRD. Jak dalece Niemcy i sam Kohl stracili wiarę w zjednoczenie i jak błędnie oceniali siłę przemian zapoczątkowanych w Stoczni Gdańskiej świadczy choćby tylko zaproszenie przez Kohla w 1987 r. do złożenia oficjalnej wizyty międzypaństwowej szefa SED i Rady Państwa wschodnich Niemiec Ericha Honeckera. Przed Urzędem Kanclerskim w Bonn zawisły dwie flagi i odegrano hymny dwóch państw…
Gdy 9 listopada 1989 r. kanclerz przerwał wizytę w Warszawie i dotarł przez Szwecję do Hamburga, skąd amerykański samolot dowiózł go do Berlina, wiwatujący obalenie muru powitali go ogłuszającym gwizdem. Nie umilkł on nawet wtedy, gdy zaskoczony i bezradny Kohl zaczął śpiewać niemiecki hymn. Było tak, jakby tłum zebrany pod ratuszem chciał mu dać do zrozumienia: to my tego dokonaliśmy, a nie ty!
„Ojciec zjednoczenia”
A jednak to właśnie on przejdzie do historii Republiki Federalnej jako „ojciec zjednoczenia”. Afront doznany przez Kohla na berlińskim placu umiał przekuć w sukces. Po klęsce komunizmu w Polsce i przecieku uciekinierów z NRD przez Węgry, zbliżenie z RFN stało się oczywiste, choć początkowo jego jedynymi protagonistami byli Amerykanie. Francuzi mawiali, że tak bardzo kochają swych sąsiadów, że „chcieliby aż dwóch państw niemieckich”, zdecydowany opór wyrażali też Brytyjczycy, nie mówiąc o postawie Rosjan. W skruszeniu nieufności tych ostatnich Kohl zabłysnął finezją polityczną najwyższej klasy. Jak wspominał później w swej książce, do Gorbaczowa docierał powoli; przełomem był ich nocny spacer nad Renem i rozmowa, gdy przekonywał go o niezmienności biegu historii. Wtedy też zapoczątkowana została jego osobista przyjaźń z Gorbaczowem. Podczas rewizyty na Kaukazie Kohl zdołał uzyskać zgodę rosyjskiego przywódcy na zjednoczenie z NRD. Jednakże, faktem jest także to, że w ostatecznym przekonaniu szefa Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego Kohlowi pomogła książeczka czekowa i obietnica udzielenia splajtowanej Rosji wszechstronnej pomocy gospodarczej.
Gdy Kohl wracał z Kaukazu był już fetowanym przez naród autorem scalenia obu republik. Po bez mała półwieczu to jemu udało się wyprowadzić Armię Czerwoną z terenu wschodnich Niemiec. Radość Wessis i Ossis (zachodni i wschodni Niemcy) z likwidacji dzielącej ich granicy nie trwała jednak długo. Po zjednoczeniu, na którym - zgodnie ze słowami kanclerza - „nikt nie miał stracić, a niejeden zyskać”, mimo wpompowania w restrukturyzację nowych landów bilionów euro, nastał czas kryzysu i antagonizmów. Kohlowi, który obiecywał mieszkańcom byłej NRD „kwitnące krajobrazy” zarzucano „gigantyczne oszustwo wyborcze”. Zjednoczone Niemcy ugięły się pod trudnościami łączenia obu republik.
„Kłamstwo wyborcze”
Trzeba jednak przy tym nadmienić, że równie wielkim oszustwem było to, co wcześniej głosili enerdowscy komuniści - że ich „10 państwo uprzemysłowione świata” w rzeczywistości przedstawiało obraz nędzy i rozpaczy. Wyśmiewanym symbolem osiagnięć dawnej NRD były plastykowe trabanty, na które po wpłaceniu gotówki nabywcy musieli czekać latami. Kohl przyznał, że prawdziwy stan zniszczenia wschodnich Niemiec przeszedł jego wszelkie wyobrażenia. Błyskawiczna wymiana walut, prywatyzacja i wtłoczenie zasad rynkowych do nowych landów spowodowały piętrzące się trudności społeczno-gospodarcze i osłabiły popularność. „kanclerza zjednoczenia”. Kohl zdawał sobie jednak sprawę, że bez „kłamstwa wyborczego” szanse na szybkie scalenie obu republik mogłyby być zaprzepaszczone. Podczas gdy zachodnioniemieccy socjaldemokraci z SPD zapowiadali, że Ossis i Wessis czeka „wytężona, ciężka praca, pot i łzy”, kanclerz mówił to, co wszyscy chcieli słyszeć: że wkrotce zjednoczone Niemcy spłyną mlekiem i miodem… I to właśnie kłamstwo pozwoliło mu wygrać wybory i zachować władzę w chwili przełomu, choć nieco wcześniej nawet w łonie samej CDU uważano, że dni Kohla były policzone.
„Kłamstwo wyborcze” umożliwiło mu nie tylko pozostanie u steru władzy. Nawet w 1998 r., gdy jego porażka w wyniku pozjednoczeniowego kryzysu Niemiec znów wisiała w powietrzu i większość rodaków wyrażała w sondażach pogląd, że powinien osiąść na emeryturze w rodzinnym Oggersheim, Michael Glos z CSU żartował: „Kohl będzie naszym kandydatem na kanclerza również w 2006 r.”… W CDU Kohl uchodził za polityka mającego patent na władzę. W zachowaniu tego wizerunku pomogło także to, że skutecznie eliminował ze swego otoczenia tych, którzy ewentualnie mogliby mu zagrozić.
Tymczasem dla SPD, która postawiła na Gerharda Schrödera był „ojcem bezrobocia, długów i biedy”. W 1998r. przed siedzibą tej partii w Bonn pojawiły się dwa bilboardy: jeden ze zdjęciem bałwana i napisem „za kilka miesięcy już go nie będzie” i drugi z fotografią Kohla i dopiskiem: „…jego też”.
Lewica, która aranżowała potężne, masowe demonstracje przeciw polityce Kohla była pewna wygranej. Bezrobocie dotknęło wówczas bez mała 5 mln obywateli, dług publiczny sięgnął 2 bilionów marek, zaś liczba plajt blisko 35 tys. firm rocznie. Niemcy mięli dość wyrzeczeń bez rezultatów. Popularność „ojca zjednoczenia” sięgnęła dna.
Czytaj dalej na następnej stronie ===>
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/344596-cokol-kohla-polityk-wielkich-zaslug-wielkich-afer-i-wielkich-kontrowersji