Minister sprawiedliwości Niemiec Heiko Maas postanowił walczyć w mową nienawiści na portalach społecznościowych. Przewidziane są grzywny do 50 mln euro, jeśli firmy takie jak Facebook czy Twitter nie usuną „karalnych” treści w ciągu 24 godzin od wpłynięcia zażalenia. Ponadto co trzy miesiące firmy te mają publikować raport na temat skarg. Jeśli tego nie zrobią lub jeśli nie uwzględnią „uzasadnionych” zażaleń, również zapłacą karę. Osoba odpowiedzialna, która nie usunie postu zawierającego karalne treści lub zrobi to za późno, musi liczyć się z karą do 5 mln euro.
Nowe przepisy, które mają niebawem trafić do Bundestagu, mają dotyczyć wszystkich platform społecznościowych mających więcej niż 2 miliony użytkowników. Oznacza to, że cenzurę prewencyjną, w celu uniknięcia horrendalnych kar, stosować będą musiały nie tylko Facebook, Youtube czy Twitter, ale także Instagram, Pinterest, Xing, WhatsApp oraz Snapchat i wiele innych, mniejszych, portali.
Ponieważ państwo nie może tak po prostu ograniczać wolność słowa swoich obywateli, a Niemcy -jak wiadomo - to kraina kwitnącego pluralizmu, portale społecznościowe same będą musiały decydować czy dane treści są karalne. Jest to swoisty „outsourcing” prawodawstwa i prywatyzacja cenzury. Działaczka opozycji z czasów NRD Vera Lengsfeld nazwała pomysły ministra na swoim blogu „pozasądową cenzurą”. Ponieważ decyzja co podchodzi pod „podżeganie do nienawiści” może być trudna, portalom nie pozostanie nic innego niż kasować jak najwięcej postów budzących wątpliwości.
Nowe przepisy to wynik osobistej krucjaty Maasa, polityka SPD, przeciwko portalom społecznościowym. Dwa lata temu, we wrześniu 2015 r., minister zaprosił przedstawicieli Facebooka, Google oraz Twittera do udziału w grupie roboczej do walki z nienawiścią w sieci. Firmy zobowiązały się wtedy surowiej stosować cenzurę. Ale jak twierdzi Maas, nie zrobiły tego. Facebook wprawdzie objął uchodźców – na prośbę niemieckiego rządu - szczególną ochroną, jednak – jak utrzymuje Maas – zamiast usuwać posty obrażające przybyszy z Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu, usuwał w pewnym momencie wszystkie informacje związane z tym tematem. Polityk SPD był też zbulwersowany „mało skutecznymi” działaniami Twittera. „Największym problemem jest i pozostaje to, że platformy społecznościowe nie biorą na poważnie skarg swoich własnych użytkowników” – krytykował oraz groził portalom, że doprowadzi do uchwalenia odpowiednich regulacji na poziomie unijnym. Bezskutecznie.
Za to wokół grupy roboczej Maasa rozkręciła się awantura. Uczestniczyli w niej bowiem także przedstawiciele organizacji pozarządowych, m.in fundacji Amadeu-Antonio, która specjalizuje się w walce z „nazizmem w sieci”, za co sowicie płaci jej MSW. Szefowa fundacji Anetta Kahane metod walki z „faszyzmem” nauczyła się zapewne jeszcze za czasów NRD, w aktach STASI bowiem figuruje jako IM Victoria. Szef Miejsca Pamięci Narodowej Berlin-Hohenschönhausen Hubertus Knabe otwarcie krytykował na łamach tygodnika Focus (artykuł został w międzyczasie w ramach wolności słowa usunięty, ale screen wersji papierowej się zachował) fakt, że była agentka STASI „kontroluje na zlecenie niemieckiego państwa Internet”. Jak pisze Knabe, który studiował akta Kahane, „IM Victoria otrzymywała od STASI w zamian za swoje usługi m.in. kawę, papierosy, wódkę oraz pieniądze”. „Donosiła na ludzi, a dziś walczy z mową nienawiści?” – pyta, zdziwiony, Knabe.
Młodzieżówka CDU zażądała, by MSW przestał finansować fundację Amadeu-Antonio, która za pieniądze niemieckiego podatnika wydała m.in. broszurę o wdzięcznie brzmiącej nazwie „Nagonka na uchodźców w sieci. Co robić”. Młodzi chadecy zaapelowali też do kontrwywiadu, by sprawdził czym się Kahane i je współpracownicy właściwe zajmują. „Państwo nie może cenzurować, a tym bardziej nie można cenzurować w imieniu państwa bez kontroli sądowej wypowiedzi podpadających pod gwarantowana przez konstytucję wolność słowa” – napisała Junge Union w oficjalnej deklaracji. Współpracę rządu z fundacją skrytykował także poseł CSU Alexander Hoffmann. MSW pozostał jednak głuchy na tę krytykę.
Fundacja Amadeu-Antonio tymczasem wydała ponad 2500 euro na ekspertyzę, sporządzoną przez socjologa z Getyngi Samuela Salzborna, w której ten dochodzi do wniosku, że fala krytyki, która ją spotkała to „wynik frustracji prawicy, która nie może pogodzić się z tym, że minister Maas dzięki wysiłkom pani Kahane znalazł sposób, by walczyć z prawicową propagandą i faszyzmem w sieci”. Do faszystów fundacja Amadeu-Antonio zalicza najwyraźniej także chadecję, bowiem – jak pisze blogger „FAZ” Don Alphonso, na liście nowych prawicowych ugrupowań, zagrażających państwu, sporządzonej przez fundację, znalazła się obok AfD, także CDU.
Rzecznik AfD Beatrix von Storch zasugerowała, że może przestać płacić podatki, jeśli będzie z nich dalej opłacana „lewicowa propaganda przeciwko niej i jej partii”. „Nazwałabym to niepłaceniem podatków w obronie własnej” – napisała polityk na Twitterze.
Patrząc na to wszystko z nad Wisły, trudno się oprzeć wrażeniu, że to nie Polska, ale Niemcy mają poważny problem z pluralizmem i wolnością słowa, i w ramach walki z „niewłaściwymi” poglądami nie stronią nawet od stosowania cenzury. Oczywiście słusznej, w końcu do czego by to doszło, gdyby każdy mógł wolno głosić swoje poglądy, szczególnie prawicowe. Jak powiedział minister Maas zagrażałoby to „ładowi społecznemu”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/332132-im-victoria-niemiecki-rzad-i-mowa-nienawisci-w-sieci-czyli-jak-sprywatyzowac-cenzure