Wiele zamieszania w świecie katolickim wywołała ubiegłotygodniowa międzynarodowa konferencja ekologiczna, która odbyła się w Watykanie pod auspicjami Papieskiej Akademii Nauk i Papieskiej Akademii Nauk Społecznych. Wzięli w niej udział radykalni zwolennicy przymusowej aborcji i sterylizacji, m.in. amerykański biolog Paul Ehrlich – jeden najbardziej wpływowych apostołów depopulacji na naszym globie. Dwa dni przed rozpoczęciem obrad w Rzymie oświadczył, że należałoby wprowadzić program zmniejszenia ludności Ziemi do 1 miliarda.
CZYTAJ TAKŻE:
Jeden z głównych architektów cywilizacji śmierci gościem watykańskiej konferencji
Czy Kościół w obliczu „ekologicznego holokaustu“ będzie „wsłuchiwał się w głos ziemi“?
Zainteresował mnie jednak inny wątek, jaki w swym watykańskim wystąpieniu poruszyli Paul Ehrlich oraz Partha Dasgupta – ekonomista z Bangladeszu, znany również jako ideolog neomaltuzjanizmu. Oprócz sprawy przeludnienia i kontroli urodzin skoncentrowali się oni na kwestii sprawiedliwości społecznej.
Obaj aktywiści zauważyli, że na naszym globie panuje olbrzymia nierówność społeczna. Według danych Banku Światowego 19 proc. ludności świata korzysta aż z 51 procent światowego dochodu. Co proponują Ehrlich i Dasgupta, by rozwiązać ten problem? Ich zdaniem – oprócz radykalnej depopulacji, która drastycznie zmniejszyłaby liczbę chętnych do korzystania z dóbr ziemskich – należałoby doprowadzić do wyrównania poziomów konsumpcji w różnych częściach świata. W jaki sposób? W grę nie wchodzi zwiększenie dochodów i konsumpcji w krajach ubogich, ponieważ oznaczałoby to dalszy rozwój technologiczny i postępujące zanieczyszczanie środowiska naturalnego. Zamiast doprowadzić więc do tego, by biedne kraje były bardziej zamożne, watykańscy paneliści zaproponowali, by to bogatsze państwa stały się uboższe.
Dwaj ekologowie odwołali się przy tym do argumentu, który znajduje wielu zwolenników w Kościele, a mianowicie, że „pieniądze szczęścia nie dają“. Powołali się bowiem na badania socjologiczne, z których wynika, że mieszkańcy najbogatszych państw wcale nie mają większego poczucia szczęścia osobistego niż ci, którzy żyją w krajach biedniejszych, a nawet jest wręcz odwrotnie.
W związku z tym Dasgupta wyliczył, że optymalną sytuacją byłoby, gdyby 1,4 miliarda żyjących dziś na Ziemi ludzi uszczupliło swój dochód o połowę, a więc na łączną sumę 31 bilionów dolarów. Dzięki temu zmniejszyłaby się nierówność społeczna i zwiększył ogólny poziom szczęścia. Jednym zdaniem: świat stałby się lepszy.
Cele są szczytne: ochrona środowiska, sprawiedliwość społeczna, szczęście ludzkości. Pojawiają się nawet hasła miło brzmiące w uszach katolików: rewolucja moralna, walka z konsumpcjonizmem, asceza. Rodzi się jednak zasadnicze pytanie o środki, jakimi te cele miałyby być osiągnięte.
Ehrlich i Dasgupta kładą nacisk na dwa elementy: po pierwsze – uświadamianie ludzi, by zrezygnowali z egoizmu na rzecz działań dla dobra wspólnego; po drugie – sięgnięcie po narzędzia administracyjne. Innymi słowy: pranie mózgów i przymus.
Jak bowiem miałoby wyglądać zmniejszenie ludności Ziemi do 1 miliarda? Powiedzmy sobie szczerze: programu zredukowania populacji naszej planety o 6 miliardów nie da się zrealizować inaczej niż metodami totalitarnymi. Obaj neomaltuzjanie uważają, że postępowaniem skrajnie egoistycznym i nieodpowiedzialnym jest posiadanie większej liczby dzieci. Trzeba więc uświadomić ludzi, żeby zaczęli myśleć w kategoriach planetarnych (altruistycznych) a nie rodzinnych (egoistycznych), zaś równolegle – w celu wymuszenia niezbędnych zmian – należy narzucić odgórny program „podatków i regulacji“. Warto wspomnieć, że na takich właśnie „podatkach i regulacjach“ opiera się chiński „system jednego dziecka“, który trudno nazwać inaczej niż zbrodniczym.
Podobnie nie sposób wyobrazić sobie realizacji globalnego programu równościowego (poprzez równanie dochodów w dół) z poszanowaniem wolności ludzi. Czy da się namówić niemal półtora miliarda mieszkańców naszej planety, by dobrowolnie oddali połowę swych zarobków? (Nota bene, owa liczba obejmuje także ludność Polski – każdy z nas może więc sam odpowiedzieć sobie na to pytanie). Można się krzywić, że większość ludzi woli być bogatsza niż biedniejsza, i że pragnie raczej poprawy a nie pogorszenia swego statusu materialnego, ale takie są fakty. Taka jest natura człowieka. Nie jesteśmy społecznością aniołów, żyjemy w świecie dotkniętym grzechem pierworodnym i raju na ziemi nie zbudujemy nigdy. Historia pokazuje, że wszelkie próby przymusowego wprowadzania systemu równości społecznej kończyły się katastrofą. W stopniu najdoskonalszym taki model zrealizowany został w Korei Północnej i rzeczywiście dochodzą do nas stamtąd wieści, że mieszkańcy tego kraju są szczęśliwi w 100 procentach, ale nie dawałbym wiary tym doniesieniom.
Proponowane przez Ehrlicha i Dasguptę lekarstwo może okazać się gorsze od choroby, którą ma leczyć. Wojna z życiem w imię życia. Koniec wolności w imię równości.
Przy okazji pojawiło się wiele komentarzy, że koncepcje obu radykałów to fantazje utopistów, których normalny człowiek nie może brać na serio. Jeżeli tak jednak jest, to dlaczego zostali zaproszeni do Watykanu, by przedstawić swe poglądy? Chyba że należy traktować ich plany poważnie jako możliwe do zrealizowania, tak jak zostały wcielone w życie najbardziej obłąkane idee XX wieku. Ale wtedy również powstaje pytanie: dlaczego zaproszono ich do Watykanu, by tam ogłaszali swoje plany?
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/330651-radykalni-ekologowie-ktorzy-wystapili-w-watykanie-to-zwykli-totalitarysci