Martin Schulz nie jest jednak zwykłym eurokratą, choć może się niektórym z nas kojarzyć właśnie z kimś takim. Jest przede wszystkim doskonałym mówcą, który w odróżnieniu do reszty kasty brukselskich biurokratów wierzy z całego serca w „projekt wielkiej Europy”. To widać i słychać. Jego przemówienia są naładowane szczerością i autentycznością. Mamy powód wierzyć, że jego kanclerzostwo nie skończyłoby się na zapowiedziach i groźbach. Stojąc na czele rządu niemieckiego, stałby się najpotężniejszym politykiem kontynentu.
Poza tym posiada charyzmę – to czego brakuje większości jego strasburskich kolegów od fachu jak np. Daniel Cohn-Bendit czy już wspomniany Guy Verhofstadt. Swoją popularność buduje na wizerunku „prostego człowieka z ludu” i „protektora sprawiedliwości społecznej”. Media ukoronowały kandydata SPD już na „zbawcę idei jednej Europy” nadając mu tytuł „św Marcina lewicy”. Nad Renem cieszy się ogromną popularnością.
W pozostałej Europie z kolei utożsamia się go prędzej z nielubianym establishmentem strasburskim. Jako oponent Angeli Merkel przypomina mi bardzo Berniego Sandersa w starciu z Hillary Clinton. W roli lewackiego i socjalistycznego Robina Hooda potrafi zainspirować szerokie kręgi społeczeństwa – zwłaszcza młodzież, która przecież tak łatwo ulega płytkim hasłom o „zjednoczonej Europie bez granic” i „równości dla wszystkich”.
Potwierdzają to ostatnie sondaże, w których SPD udało się w tempie błyskawicznym nadrobić do niedawna jeszcze ogromne straty do rządzących chadeków. W Niemczech trwa obecnie prawdziwa „Martinomania”. Gdyby wybory odbyły się dzisiaj, to na Schulza zagłosowałoby bezpośrednio 50 procent wyborców. Na Merkel zaledwie 34 procent. Nie najlepsza prognoza na nadchodzące miesiące.
Jeżeli Martin Schulz zostanie kanclerzem, to czeka nas co najmniej czteroletni okres jeszcze agresywniejszej dyktatury obyczajowej w wydaniu brukselsko-berlińskim. Wzmocnienia doznałaby zapewnie też dla nas niebezpieczna oś Berlin-Moskwa. To stara, niezmienna na przestrzeni wieków zasada polityki niemieckiej, że socjaldemokraci prowadzą politykę bardziej prorosyjską od chadeków. Ostrości nabrałaby także dyskusja o przyjęciu imigrantów i uchodźców. Niewykluczone byłyby różne sankcje wymierzone w polską gospodarkę, które miałyby zmusić nasz rząd do zmiany kursu i podporządkowania się dyktatowi – wtedy już nie brukselskiemu, tylko berlińskiemu. To wszystko z opcją na kolejne kadencje. W Niemczech nie obowiązuje ograniczenie liczby kadencji w stylu amerykańskim. Wybrany kanclerz może więc rządzić nawet kilkanaście lat - tak jak było w przypadku „kanclerza zjednoczenia” Helmuta Kohla czy „wiecznej kanclerzowej” Angeli Merkel - która, jak pokazują ostatnie sondaże – wcale jednak wiecznie rządzić nie będzie. Jej moc polityczna słabnie coraz bardziej. Chadecja rządzi już tylko w czterech landach. Do porównania: socjaldemokraci w dziewięciu.
O Angeli Merkel można powiedzieć wiele złego. Sam nieraz mocno ją krytykowałem – między innymi za nieodpowiedzialną politykę w kontekście kryzysu migracyjnego. Jej wizyta w Warszawie pokazała nam jednak, że można z nią rozmawiać. Dlaczego? Bo jest pragmatykiem. Martin Schulz z kolei jest ideologiem. I to groźnym. Dlatego będę we wrześniu trzymał kciuki właśnie za panią kanclerz.
Autor jest studentem i dziennikarzem. Mieszka w Berlinie
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Martin Schulz nie jest jednak zwykłym eurokratą, choć może się niektórym z nas kojarzyć właśnie z kimś takim. Jest przede wszystkim doskonałym mówcą, który w odróżnieniu do reszty kasty brukselskich biurokratów wierzy z całego serca w „projekt wielkiej Europy”. To widać i słychać. Jego przemówienia są naładowane szczerością i autentycznością. Mamy powód wierzyć, że jego kanclerzostwo nie skończyłoby się na zapowiedziach i groźbach. Stojąc na czele rządu niemieckiego, stałby się najpotężniejszym politykiem kontynentu.
Poza tym posiada charyzmę – to czego brakuje większości jego strasburskich kolegów od fachu jak np. Daniel Cohn-Bendit czy już wspomniany Guy Verhofstadt. Swoją popularność buduje na wizerunku „prostego człowieka z ludu” i „protektora sprawiedliwości społecznej”. Media ukoronowały kandydata SPD już na „zbawcę idei jednej Europy” nadając mu tytuł „św Marcina lewicy”. Nad Renem cieszy się ogromną popularnością.
W pozostałej Europie z kolei utożsamia się go prędzej z nielubianym establishmentem strasburskim. Jako oponent Angeli Merkel przypomina mi bardzo Berniego Sandersa w starciu z Hillary Clinton. W roli lewackiego i socjalistycznego Robina Hooda potrafi zainspirować szerokie kręgi społeczeństwa – zwłaszcza młodzież, która przecież tak łatwo ulega płytkim hasłom o „zjednoczonej Europie bez granic” i „równości dla wszystkich”.
Potwierdzają to ostatnie sondaże, w których SPD udało się w tempie błyskawicznym nadrobić do niedawna jeszcze ogromne straty do rządzących chadeków. W Niemczech trwa obecnie prawdziwa „Martinomania”. Gdyby wybory odbyły się dzisiaj, to na Schulza zagłosowałoby bezpośrednio 50 procent wyborców. Na Merkel zaledwie 34 procent. Nie najlepsza prognoza na nadchodzące miesiące.
Jeżeli Martin Schulz zostanie kanclerzem, to czeka nas co najmniej czteroletni okres jeszcze agresywniejszej dyktatury obyczajowej w wydaniu brukselsko-berlińskim. Wzmocnienia doznałaby zapewnie też dla nas niebezpieczna oś Berlin-Moskwa. To stara, niezmienna na przestrzeni wieków zasada polityki niemieckiej, że socjaldemokraci prowadzą politykę bardziej prorosyjską od chadeków. Ostrości nabrałaby także dyskusja o przyjęciu imigrantów i uchodźców. Niewykluczone byłyby różne sankcje wymierzone w polską gospodarkę, które miałyby zmusić nasz rząd do zmiany kursu i podporządkowania się dyktatowi – wtedy już nie brukselskiemu, tylko berlińskiemu. To wszystko z opcją na kolejne kadencje. W Niemczech nie obowiązuje ograniczenie liczby kadencji w stylu amerykańskim. Wybrany kanclerz może więc rządzić nawet kilkanaście lat - tak jak było w przypadku „kanclerza zjednoczenia” Helmuta Kohla czy „wiecznej kanclerzowej” Angeli Merkel - która, jak pokazują ostatnie sondaże – wcale jednak wiecznie rządzić nie będzie. Jej moc polityczna słabnie coraz bardziej. Chadecja rządzi już tylko w czterech landach. Do porównania: socjaldemokraci w dziewięciu.
O Angeli Merkel można powiedzieć wiele złego. Sam nieraz mocno ją krytykowałem – między innymi za nieodpowiedzialną politykę w kontekście kryzysu migracyjnego. Jej wizyta w Warszawie pokazała nam jednak, że można z nią rozmawiać. Dlaczego? Bo jest pragmatykiem. Martin Schulz z kolei jest ideologiem. I to groźnym. Dlatego będę we wrześniu trzymał kciuki właśnie za panią kanclerz.
Autor jest studentem i dziennikarzem. Mieszka w Berlinie
Strona 2 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/327124-zbawca-socjalistycznej-europy-schulz-nie-jest-jednak-zwyklym-eurokrata-choc-moze-sie-niektorym-z-nas-kojarzyc-wlasnie-z-kims-takim?strona=2
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.