Zajmijmy się najpierw drugą częścią ostatniego zdania.
Bardzo zdecydowana większość zarówno rosyjskich, jak i zachodnich kremlinologów nie zgadza się z rozpowszechnionymi w mediach (zwłaszcza tych popularnych) stereotypami, jakoby Władimir Putin był we współczesnej Rosji „carem i samodzierżcą”, samowładnym dyktatorem na miarę niemal Stalina. W rzeczywistości, mówią skrupulatni obserwatorzy moskiewskiej rzeczywistości, ma on władzę istotnie potężną, ale bynajmniej nie nieograniczoną. Rosyjski system, ten prawdziwy, to rosyjskie „głębokie państwo” – uważają – składa się z kilku-, kilkunastu wielkich klanów i grup interesów. Władimir Władimirowicz jest oczywiście w tej rzeczywistości najważniejszy – ale raczej jako arbiter, a nie prawdziwy samowładca.
Jeśli tak, to można założyć, że rosyjska elita władzy ma możliwości skutecznego zatrzymania go, gdyby istotnie oszalał i chciał wywołać wojnę. Wojnę, oznaczającą przecież dla tej elity straszliwe zagrożenie. Fizyczne, ale przede wszystkim – zagrożenie dla jej interesów.
Powtórzmy – gdyby istotnie oszalał. Bo dotąd absolutnie nic na to nie wskazuje. Znów – wbrew części mediów, dla których wizja niepoczytalnego tyrana, trzymającego rękę na atomowym guziku, jest tzw. elementem prosprzedażowym.
Tymczasem ani w działaniach, ani w deklaracjach Putina nie ma jak dotąd niczego, co można byłoby uznać za przejaw problemów psychicznych. Niejako odwrotnie. Skłonni do moralistyki mogą nazwać go cynikiem. Ale polityka cyniczna nie jest wariacka. Co, przypomnijmy przy okazji, trzeźwo podkreślał pół roku temu Jarosław Kaczyński, kiedy na ogólnopolskim spotkaniu Klubów Gazety Polskiej mówił o tym, jak polityka rosyjska jest wbrew pozorom przewidywalna. Jak cofa się, kiedy napotyka na realny opór.
Zaś te pozory, które utrudniają niektórym dostrzeżenie przewidywalności i racjonalności tej polityki, są często dziełem jej samej. Bo Rosjanie doprowadzili do perfekcji sztukę straszenia świata własnym rzekomym szaleństwem. Ot, tacy jesteśmy, nie zależy nam na życiu własnym ani dzieci, nie na darmo najsłynniejsza ruletka świata nazywa się rosyjską, za chwilę spalimy całą planetę w atomowym ogniu, po prostu - bo taką mamy fantazję… No, chyba że przedtem ktoś zobaczy, że jesteśmy wariatami, i nam ustąpi, bo przecież wariatom się ustępuje…
To wszystko, to całe rzekome rosyjskie szaleństwo, to jeden wieli bluff. Zawsze, nawet kiedy ich państwo było wielokrotnie silniejsze niż teraz, zatrzymywali się, ba! – wycofywali, kiedy stykali się z argumentem realnej siły. Tym bardziej teraz, kiedy rosyjska elita władzy jest cyniczna, i zapatrzona (nie twierdzę, że jedynie, ale na pewno w dużym stopniu) w swoje własne, materialne interesy. Dlaczego nie zrealizowali „projektu Noworosja” od Charkowa po Odessę? Dlatego że „rozpoznanie bojem” udowodniło im, że opór byłby za duży, i skórka (zdobycze) nie jest warta wyprawki (pogłębienie kryzysu, przewlekła wojna na znacznie większą niż donbaska skalę, zaostrzenie sankcji itd.).
Tak więc tym bardziej żadnej światowej wojny nie wywołają.
Oczywiście – inaczej mogłoby być, gdyby rządzący Kremlem byli w stanie śmiertelnego zagrożenia. Gdyby, mówiąc hasłowo, znajdowali się w sytuacji, w której za moment mogą nie tylko utracić władzę, ale i własne majątki. I powędrować jeśli nie na szubienice, to do więzienia. Tak, wtedy potrafię sobie wyobrazić jakiś odruch desperacji z ich strony. Żeby uniknąć takiej perspektywy, skoczmy głową do basenu, nawet jeśli nie mamy pewności, czy jest w nim woda…
Ale takiej sytuacji przecież nie ma. I nie tylko dlatego, że mocno siedzą w siodle. I nawet, jeśli trapiący Rosję finansowy kryzys się pogłębi (co bardzo możliwe), to wciąż będzie do niej daleko.
Przede wszystkim dlatego, że perspektywa wtrącenia władców Kremla w desperację to coś, co śmiertelnie przeraża zachodnich polityków. I nawet, gdyby Rosja poniosła zewnętrzną klęskę na wielką skalę, a wewnątrz kraju wybuchła kolorowa (czy jakakolwiek inna) rewolucja, to Zachód działałby na rzecz stabilizacji sytuacji i zapewnienia obecnej moskiewskiej elicie władzy wszelkich gwarancji bezpieczeństwa i zachowania statusu. Dla każdego, kto śledzi relacje między zachodnim establishmentem a Rosją taki obrót wydarzeń jest ewidentny.
Powtórzmy więc: nie uważam za prawdopodobne, aby Rosja wywołała wojnę. Oczywiście – w historii znajdziemy przykłady konfliktów, które nie zostały wywołane niczyją samodzielną decyzją. Wybuchły jako efekt ciągu przypadków. I tego, rzecz jasna, wykluczyć nie można. A w sytuacji, w której uprawiające politykę międzynarodową podmioty znajdują się w stanie większej niż zwykle wrogości, jest to niestety nieco bardziej prawdopodobne niż kiedy indziej.
Ale to tylko tyle. Naprawdę nie jesteśmy na żadnej równi pochyłej.
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Zajmijmy się najpierw drugą częścią ostatniego zdania.
Bardzo zdecydowana większość zarówno rosyjskich, jak i zachodnich kremlinologów nie zgadza się z rozpowszechnionymi w mediach (zwłaszcza tych popularnych) stereotypami, jakoby Władimir Putin był we współczesnej Rosji „carem i samodzierżcą”, samowładnym dyktatorem na miarę niemal Stalina. W rzeczywistości, mówią skrupulatni obserwatorzy moskiewskiej rzeczywistości, ma on władzę istotnie potężną, ale bynajmniej nie nieograniczoną. Rosyjski system, ten prawdziwy, to rosyjskie „głębokie państwo” – uważają – składa się z kilku-, kilkunastu wielkich klanów i grup interesów. Władimir Władimirowicz jest oczywiście w tej rzeczywistości najważniejszy – ale raczej jako arbiter, a nie prawdziwy samowładca.
Jeśli tak, to można założyć, że rosyjska elita władzy ma możliwości skutecznego zatrzymania go, gdyby istotnie oszalał i chciał wywołać wojnę. Wojnę, oznaczającą przecież dla tej elity straszliwe zagrożenie. Fizyczne, ale przede wszystkim – zagrożenie dla jej interesów.
Powtórzmy – gdyby istotnie oszalał. Bo dotąd absolutnie nic na to nie wskazuje. Znów – wbrew części mediów, dla których wizja niepoczytalnego tyrana, trzymającego rękę na atomowym guziku, jest tzw. elementem prosprzedażowym.
Tymczasem ani w działaniach, ani w deklaracjach Putina nie ma jak dotąd niczego, co można byłoby uznać za przejaw problemów psychicznych. Niejako odwrotnie. Skłonni do moralistyki mogą nazwać go cynikiem. Ale polityka cyniczna nie jest wariacka. Co, przypomnijmy przy okazji, trzeźwo podkreślał pół roku temu Jarosław Kaczyński, kiedy na ogólnopolskim spotkaniu Klubów Gazety Polskiej mówił o tym, jak polityka rosyjska jest wbrew pozorom przewidywalna. Jak cofa się, kiedy napotyka na realny opór.
Zaś te pozory, które utrudniają niektórym dostrzeżenie przewidywalności i racjonalności tej polityki, są często dziełem jej samej. Bo Rosjanie doprowadzili do perfekcji sztukę straszenia świata własnym rzekomym szaleństwem. Ot, tacy jesteśmy, nie zależy nam na życiu własnym ani dzieci, nie na darmo najsłynniejsza ruletka świata nazywa się rosyjską, za chwilę spalimy całą planetę w atomowym ogniu, po prostu - bo taką mamy fantazję… No, chyba że przedtem ktoś zobaczy, że jesteśmy wariatami, i nam ustąpi, bo przecież wariatom się ustępuje…
To wszystko, to całe rzekome rosyjskie szaleństwo, to jeden wieli bluff. Zawsze, nawet kiedy ich państwo było wielokrotnie silniejsze niż teraz, zatrzymywali się, ba! – wycofywali, kiedy stykali się z argumentem realnej siły. Tym bardziej teraz, kiedy rosyjska elita władzy jest cyniczna, i zapatrzona (nie twierdzę, że jedynie, ale na pewno w dużym stopniu) w swoje własne, materialne interesy. Dlaczego nie zrealizowali „projektu Noworosja” od Charkowa po Odessę? Dlatego że „rozpoznanie bojem” udowodniło im, że opór byłby za duży, i skórka (zdobycze) nie jest warta wyprawki (pogłębienie kryzysu, przewlekła wojna na znacznie większą niż donbaska skalę, zaostrzenie sankcji itd.).
Tak więc tym bardziej żadnej światowej wojny nie wywołają.
Oczywiście – inaczej mogłoby być, gdyby rządzący Kremlem byli w stanie śmiertelnego zagrożenia. Gdyby, mówiąc hasłowo, znajdowali się w sytuacji, w której za moment mogą nie tylko utracić władzę, ale i własne majątki. I powędrować jeśli nie na szubienice, to do więzienia. Tak, wtedy potrafię sobie wyobrazić jakiś odruch desperacji z ich strony. Żeby uniknąć takiej perspektywy, skoczmy głową do basenu, nawet jeśli nie mamy pewności, czy jest w nim woda…
Ale takiej sytuacji przecież nie ma. I nie tylko dlatego, że mocno siedzą w siodle. I nawet, jeśli trapiący Rosję finansowy kryzys się pogłębi (co bardzo możliwe), to wciąż będzie do niej daleko.
Przede wszystkim dlatego, że perspektywa wtrącenia władców Kremla w desperację to coś, co śmiertelnie przeraża zachodnich polityków. I nawet, gdyby Rosja poniosła zewnętrzną klęskę na wielką skalę, a wewnątrz kraju wybuchła kolorowa (czy jakakolwiek inna) rewolucja, to Zachód działałby na rzecz stabilizacji sytuacji i zapewnienia obecnej moskiewskiej elicie władzy wszelkich gwarancji bezpieczeństwa i zachowania statusu. Dla każdego, kto śledzi relacje między zachodnim establishmentem a Rosją taki obrót wydarzeń jest ewidentny.
Powtórzmy więc: nie uważam za prawdopodobne, aby Rosja wywołała wojnę. Oczywiście – w historii znajdziemy przykłady konfliktów, które nie zostały wywołane niczyją samodzielną decyzją. Wybuchły jako efekt ciągu przypadków. I tego, rzecz jasna, wykluczyć nie można. A w sytuacji, w której uprawiające politykę międzynarodową podmioty znajdują się w stanie większej niż zwykle wrogości, jest to niestety nieco bardziej prawdopodobne niż kiedy indziej.
Ale to tylko tyle. Naprawdę nie jesteśmy na żadnej równi pochyłej.
Strona 2 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/317121-to-nie-jest-ani-rok-14-ani-39-wojenna-psychoza-to-wlasnie-psychoza?strona=2