Dwa dni temu w Kijowie manifestacyjnie podał się do dymisji Aivaras Abromaviczius, minister gospodarki i handlu. Skądinąd bardzo ciekawa postać, Litwin żydowskiego pochodzenia, mający na całej przestrzeni poradzieckiej opinię wybitnego menagera.
Dymisję swą motywował wywieranymi na niego politycznymi naciskami, mającymi na celu hamowanie reform. W tym tekście nie mam jednak zamiaru roztrząsać kwestii reformowania Ukrainy, ani też tarć politycznych w łonie tamtejszej koalicji rządzącej. Idzie mi o coś innego. Oto na dymisję Abromavicziusa natychmiast zareagowali akredytowani w Kijowie zachodni ambasadorowie. Wystosowali list, wyrażający zaniepokojenie tym faktem i wzywający rządzące ukraińskie siły polityczne do zaniechania sporów w imię urzeczywistniania przemian.
Tu można by wdać się w dyskusję na temat tego, czy rzeczywiście rolą przedstawicieli dyplomatycznych w stolicy wprawdzie zaprzyjaźnionego i wspieranego, ale jednak suwerennego państwa jest udział w toczącej się w nim wewnętrznej politycznej debacie i manifestacyjne wspieranie jednej frakcji przeciw drugiej. Ale ten problem również nie skłonił mnie do napisania tego artykułu.
Warty natomiast zauważenia – o ile się orientuję, nikt dotąd publicznie tego nie zrobił – jest fakt, że pod listem nie znalazł się podpis ambasadora Polski. I nie mógł się znaleźć, bo jak wyjaśnił mi rzecznik MSZ Artur Dmochowski, ambasador Rzeczpospolitej nie otrzymał w ogóle propozycji podpisania tego dokumentu.
I to jest fakt znaczący. Bo wprawdzie podpisujący byli reprezentantami bardzo wąskiego klubu – to najważniejsze państwa UE (Niemcy, Francja, Włochy, Wielka Brytania), również bardzo bogate i zaangażowane we wspieranie Ukrainy Szwecja i Szwajcaria, USA i Kanada (w tym ostatnim kraju poważną rolę odgrywa diaspora ukraińska), oraz Litwa – państwo zainteresowane sprawą bezpośrednio z racji obywatelstwa Abromavicziusa. Czyli lista bardzo wąska.
Ale można też na to spojrzeć z drugiej strony. Polska uważa się przecież za jeśli nie głównego, to ważnego protektora prozachodnich dążeń Ukrainy. Odegrała dużą rolę w czasie Majdanu i bezpośrednio po nim. I jest Ukrainy bardzo ważnym sąsiadem. Patrząc z tej perspektywy powinna być przez inne państwa zachodnie uznawana za podmiot, ważny w polityce ukraińskiej. Tymczasem wyraźnie nie jest, i to oczywisty wniosek ze sprawy kijowskiego listu. Nie jest co najmniej od momentu, w którym rozmowy ws.konfliktu w Donbasie przybrały formę tzw.formatu normandzkiego, czyli bez udziału naszego kraju. Potem jeszcze wiele wydarzeń potwierdzało tę tendencję – czyli redukowanie znaczenia naszego państwa w tych sprawach.
Rząd Platformy robił dobrą minę do złej gry i udawał, że w zasadzie to dobrze. No bo po co mamy przyklepywać bolesne dla Ukrainy ustępstwa, a przy okazji być dla Rosji chłopcem do bicia, obarczanym odpowiedzialnością za wszystkie niepowodzenia „procesu pokojowego”. Prawo i Sprawiedliwość sugerowało zaś, że wszystkie polskie niepowodzenia w polityce zagranicznej są efektem złej woli lub braku woli polityków PO, a jak przyjdzie nowa władza, mająca wolę i dobrą, i silną, to potrafi odwrócić tę złą passę. Teraz czołowe zachodnie potęgi dość demonstracyjnie podkreśliły, że przynajmniej jeśli idzie o Ukrainę ten stan rzeczy trwa, i pokazały Polsce miejsce, które uważają za odpowiadające jej statusowi. I nie jest to wyłącznie kwestia relacji Warszawy z Berlinem, bo warto podkreślić, że tekst listu był rozsyłany do ukraińskich mediów przez ambasadę amerykańską, można więc przypuszczać iż to Amerykanie byli jego inicjatorami, a więc zapewne to oni mieli decydujący wpływ na listę przewidywanych sygnatariuszy.
To pesymistyczna konstatacja. Ale lepszy pesymistyczny realizm niż mocarstwowy hurraoptymizm
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/280750-w-kijowie-zachod-pokazal-nam-nasze-miejsce-wnioski-z-listu-ambasadorow