Jakże inne zakończenie „Wielkiej Tury” niż zapowiadały brytyjskie, zwłaszcza lewicowo – liberalne media! Ubiegłotygodniowa wizyta premiera Camerona w kilku państwach Unii, zapowiadana była przez media konserwatywne z nadzieją / Daily Mail :„Cameron jedzie czarować Europę!”/, a mocno defetystycznie przez lewicowe, patrz: komentarz Nicka Robinsona z BBC „Lecz tego, co brytyjski premier chce, pewnie nie dostanie”. Przypomnijmy, że już dwa lata temu w Agencji Bloomberga, Cameron zapowiedział plan renegocjacji warunków członkostwa Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej, które zagrażają suwerenności politycznej i tożsamości narodowej jego kraju. Wtedy to zasygnalizował referendum Yes lub No w sprawie dalszego członkostwa w UE. Niewątpliwie próba uspokojenia zrewoltowanych back, ale i front benchers czyli kilku ministrów jego gabinetu, oraz elektoratu Partii Konserwatywnej.
Pierwszy dzień wizyty, spotkania z premierem Helle Thorningiem – Schmidtem w Danii i Markiem Rutte Holandii, nie zakończyły się dla Davida Camerona zbyt fortunnie. Oba te państwa, to liberalno – lewicowa awangarda, pełna entuzjazmu dla Unii w formule Stanów Zjednoczonych Europy, ponadto najwyrażniej nie mają z Wielką Brytanią wielu wspólnych interesów. Lepiej było w Paryżu, gdzie premier Cameron usłyszał opinię prezydenta Hollande’a, że „Francja będzie wspierać doskonalenie, ale na pewno nie demontaż Unii”. „Ale to kanclerz Angela Merkel – pisał „Times” - przywróciła zafrasowanemu Cameronowi uśmiech na twarzy”. Podczas spotkania usłyszał słowa, na które czekał: „Mam nadzieję, że Wielka Brytania pozostanie członkiem UE, choć decyzja należy do brytyjskiego społeczeństwa”. Kanclerz Merkel nie wykluczyła zmiany unijnych traktatów, zaproponowała aby tymczasem porównać treść propozycji brytyjskich i niemieckich, a potem zadecydować które z nich będą realizowane. Jednym słowem, niespodziewanie to Angela Merkel zadeklarowała wolę znalezienia wspólnego rozwiązania, dodając optymistycznie „where there’s a will, there’s a way” czyli „jeśli jest chęć, znajdzie się i droga”. Jak bardzo różna reakcja od tej sprzed dwóch lat w Agencji Bloomberga - „nie może mieć Unii a la carte!” Kanclerz Merkel najwyraźniej zaakceptowała także prawdę, który wydawała sie nie do zaakceptowania: ze Europa dwóch prędkości jest od jakiegoś czasu faktem – brak wspólnej waluty, model funkcjonowania układu Schengen – i tym razem, o dziwo, określenie to straciło konotację pejoratywną, przestało znaczyć „oślą ławkę”, a stało się symbolem przyszłych zmian.
Skąd ta nagła i niespodziewana zmiana opcji w Berlinie i w Paryżu? Po prostu przez tych kilka lat zmieniła się sytuacja ekonomiczna tych krajów / coraz silniejsza zadyszka służb publicznych/, imigracyjna / inwazja „boat people” na Francję, Włochy, Hiszpanie i Grecję/ , coraz uciążiwsza ingerencja Brukseli w British/ French/ German way of life. Nie bez powodu kanclerz Merkel wspomniała o tym, że przed Trybunałem Europejskim toczą się procesy imigrantów nadużywających świadczeń socjalnych, i że po uzyskaniu wyroków trzeba będzie zmienić niemieckie przepisy, które umożliwią państwu niemieckiemu jakieś działanie.
Podczas tej Grand Tour of Europe premier Cameron miał szansę – dookoła jego propozycji narosło już sporo nieporozumień – aby je wyjaśnić. I w Paryżu i w Berlinie powtarzał, że Wielka Brytania nie chciałaby opuścić Wspólnoty, do której wstąpiła w 1975 roku. Nie zamierza także – twierdził dalej - podważać postaw jej zasad, swobodnego przepływu osób, towarów i kapitału, ale nie podoba mu się np. Traktat Rzymski w punktach, który mówią o „zielonym świetle dla Europy bardziej zintegrowanej”. „Moi wyborcy wyrażnie powiedzieli mi >nie<, a ja jako premier, muszę się liczyć z ich zdaniem”. Chciałbym także – mówił podczas tych „latających wizyt” – aby Europa mniej przypominała blok, a bardziej sieć, elastyczną, zdolną do aktualizacji zadań, a także do rywalizacji z gospodarkami krajów pozaeuropejskich. „Nie twierdzę, że zasada swobodnego przepływu osób powinna zostać zlikwidowana – mówił dalej premier Wielkiej Brytanii - Ale chciałbym zapobiec masowym przyjazdom imigrantów do naszego kraju, do czego ich zachęca szczodry system zabezpieczeń socjalnych. No i należy zmniejszyć skalę bezprawnego wyłudzaniu świadczeń przez imigrantów.” Obserwując pracę Camerona na co dzień, wiem, że nie ma tu żadnego kręcenia . Od wystąpienia w Agencji Bloomberga opowiada się jako zwolennik Unii – tyle, że na zreformowanych, bardziej przyjaznych państwom narodowym warunkach. Zadeklarował swój głos w referendum za pozostaniem w Unii, ale tej nowej, zreformowanej. No i choć w 2010 roku obiecał wyborcom obniżkę kwot przyjmowanych imigrantów z 250 tys. do 50 tys. rocznie, w ostatnim Queen’s Speech, rodzaj pierwszego po wyborach manifestu nowego rządu, nie było słowa o ilości przyjmowanych imigrantów, lecz o obostrzeniach w ich dostępie do świadczeń. Cameron próbuje leczyć nie gorączkę, lecz chorobę, która tę gorączkę wywołała.
Inna ważna sprawa, której premier poświęcił wiele miejsca, to ingerowanie instytucji europejskich, np. Trybunału Praw Człowieka w kompetencje sądów brytyjskich, narodowych /chociaż z Queen’s Speech w ostatniej chwili wyparował punkt o wycofaniu się Wielkiej Brytanii z grupy państw, które ratyfikowały Europejską Konwencję Praw Człowieka/. Oraz – czego oczekują jego wyborcy – zastąpienia Human Rights Act przez British Bill of Rights. Chodzi o transfer ostatniej instancji, która decyduje o wyroku, z Trybunału Praw Człowieka do Sądu Najwyższego, ze Strasburga do Londynu. Czyli m.in. o to, by można było dokonywać ekstradycji ludzi, którzy stanowią zagrożenie społeczne. W tej chwili mamy około 200 imigrantów – islamskich terrorystów, morderców, gwałcicieli, złodziei – których nie można wydalić z Wielkiej Brytanii, bo chroni ich punkt 8 Europejskiej Konwencji Praw Człowieka, który mówi o „naruszeniu ich praw do życia rodzinnego”. Europejska Konwencja Praw Człowieka daje także szansę takim ludziom jak wielokrotny morderca Ian McLaughlin, który zamiast dożywocia otrzymał wyrok 40 lat, bo – jak stwierdził któryś postępowych sędziów Trybunału Praw Człowieka – „nie można mu zabierać nadziei na odzyskanie wolności”. Wystarczy sobie przypomnieć nasze przegrane w Strasburgu sprawy Alicji Tysiąc, Wojciecha Pomorskiego, który stracił prawo widywania się ze swoimi dziećmi, bo nie godził się na rozmawianie z nimi po niemiecku, a także wypłacenia dwóm islamskim terrorystom, przetrzymywanych i podobno torturowanych w Kiejkutach wielotysięcznych odszkodowań, które ETPCz im przyznał, a polski rząd już wypłacił. Przytaczam tych kilka spraw, aby uczulić polskie władze na kilka punktów z Wielka Brytanią wspólnych. Wiadomo, razem nie tylko rażniej, ale i łatwiej o sukces.
Polska powinna absolutnie dołączyć, oczywiście na zasadzie partnerstwa, do brytyjskich działań w reformowaniu Unii! Mamy wspólne interesy przynajmniej w trzech punktach: odejście od koncepcji ściślejszej integracji Unii, doprowadzenie do renegocjacji aby przekazać prawa parlamentów narodowych z powrotem z Brukseli do Londynu/ Warszawy, oraz obrony tego, co nazywamy „the British/ Polish way of life”, czyli historia, tradycja, nie tylko obyczajowa, ale i moralna /aborcja, in vitro, eutanazja, eksperymenty z komórkami macierzystymi, małżeństwa jednopłciowe, etc/. Uważnie przeczytałam wywiad, którego minister ds. integracji europejskiej Rafał Trzaskowski udzielił BBC News, i wcale mi się to nie podobało. „Tę polską listę zakupów”, jak nazwała to elegancko BBC News. Propozycja Ewy Kopacz, aby w ogóle nie ruszać traktatów, jest niemądra i widać, że jej doradcy nie bardzo orientują się w zakresie reform Dawida Camerona. Przeciwnie, trzeba wiele spraw renegocjować, wiele zmienić, ale – naturalnie – najpierw trzeba przeczytać o czym rozmawiał premier Wielkiej Brytanii w Paryżu czy Berlinie, a potem się zastanowić, w którym miejscu wspierać jego boksowanie się z Brukselą, a w którym nie. Ale na to potrzeba już pewnie nowego rządu. Bo, cytując kanclerz Merkel, musi być wola, by znalazła się droga.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/254782-gdzie-jest-wola-tam-znajdzie-sie-i-droga