W dwóch ostatnich debatach telewizyjnych – w Channel 4 i Sky News oraz „Question Time” BBC 1 w Leeds – zwycięzcą okazał się urzędujący premier David Cameron. Ale w czwartkowych wyborach parlamentarnych głosuje się nie na liderów, lecz na partie polityczne. I tu łatwo o niespodzianki.
Od 1990 roku nie pamiętam, aby jakieś wybory powszechne były tak nieprzewidywalne jak te 7 maja. Od dłuższego już czasu Conservative Party i Labour Party idą „łeb w łeb”, a ośrodki badań opinii publicznej informują to o zwycięskiej pozycji jednej, to znów drugiej.
Głosuj na torysów, by powstrzymać Milibanda od bezmyślnego rozdawnictwa pieniędzy i ponownego zrujnowania kraju
— nawołuje Cameron.
I wspomina o liście poprzedniego ministra finansów – laburzysty Liama Byrne, pozostawionym na odchodne w 2010 roku: ”w skarbcu nie zostało ani pensa”, a Miliband nazywa notatkę „dyżurnym rekwizytem Camerona”. Jednak nie da się zaprzeczyć, że rządy Partii Pracy, u władzy od 1997 do 2010 roku, pozostawiły największy deficyt budżetowy od czasów zakończenia II wojny światowej. Toteż premier raz po raz ostrzega:
Nie ryzykuj myślenia „zagłosuję na UKIP i jakimś cudem premierem zostanie Nigel Farage”. Bo cudów nie ma. Jeśli chcesz stabilności i bezpieczeństwa gospodarki, głosuj na mnie. Potrzebujemy tylko 23 dodatkowe mandaty więcej, żeby samodzielnie rządzić krajem.
Kwitnąca gospodarka, to niewątpliwy atut konserwatystów – wystarczy powiedzieć, że bezrobocie jest na Wyspach dwa razy niższe niż we Francji, a cztery razy niż w Hiszpanii. A uwolnienie się od kłopotliwego koalicjanta, komunizujących Liberalnych Demokratów, pomogłoby torysom wyrównać kurs programowy, bliżej tradycyjnych wartości konserwatywnych. Lider liberałów Nick Clegg już zapowiedział, że będzie negocjował warunki koalicji z partią zwycięzców, a jeśli to się nie uda, z drugą z kolei. Ale Lib-Dem, ugrupowanie które w 2010 osiągnęło 19%, poprzez wejście w koalicję z torysami straciło tylu zwolenników, że dziś może liczyć jedynie na 10-11%, czyli pełnić rolę języczka u wagi.
Dziś, 4 maja, trzy dni przed D-Day, według ośrodka badań YouGov, Partia Pracy jednym punktem wyprzedza konserwatystów. Z kolei według sondażu ComRes, opublikowanym kilka dni temu, oba ugrupowania mogą liczyć na 35% poparcia. Czyli od marca b. roku 1% w dół, podczas gdy labourzyści zyskali 3 punkty procentowe. Ale ankieta przeprowadzona przez ośrodek lorda Ashcrofta wykazała znowu prowadzenie konserwatystów, 36% do 30% uzyskanych przez labourzystów. Podobno 66% respondentów ma już swoje typy, ale zanotowano duża grupę, 34%, niezdecydowanych. Wiadomo także, że mamy aż 1/3 tzw. swingersów, czyli tych, którzy zmienili preferencje partyjne. Ale tu wiele się jeszcze może zmienić, bo często się zdarza, że rozczarowani wyborcy grożą przerzuceniem głosu na inną partię, ale przy urnie – powracają do „swojej”.
Zaskakują dobre notowania Partii Pracy, która – choć kryzys bankowy na pewno się do tego przyczynił – przez 13 lat u władzy doprowadziła Wielką Brytanię na skraj bankructwa. Trwonienie pieniędzy na olbrzymią skalę, niebezpiecznie wysokie kwoty przyjmowanych imigrantów / 250 tys. rocznie!/, łagodny kurs wobec islamskich terrorystów, szaleństwo political correctness w niszczeniu struktur państwa, „duszy i ciała narodu” – słowem, wydawałoby się, że brytyjskie społeczeństwo ma dość tego niebezpiecznego lewicowego głupstwa. Dodatkowo z powszechnie uznanym za „niewybieralnego” Edem Milibandem, który nawet schodząc z podium po swojej sekwencji w Leeds, zdołał się potknąć, co zostało powitane przez konserwatystów jako dobry omen. I tu rodzi się pytanie: czy brytyjska baza społeczna w ciągu ostatnich 25 lat aż tak bardzo się zmieniła? Czy niemrawe reformy Camerona okazały się dla zdemoralizowanych beneficjentów welfare state zbyt radykalne? Albo media elektroniczne, w całości w rękach liberałów, skuteczniejsze w perswazji niż prasa, gdzie konserwatyści mają swoje 50%? Pamiętam jak pięć lat temu, widząc nikłe szanse na zwycięstwo zgranego polityka Gordona Browna, wylansowały „cleggomanię”, modę na liberała Nicka Clegga, który - jeśli idzie o wiedzę o rządzeniu krajem - mógłby być czeladnikiem w terminie u mistrza Camerona.
Dostrzega się także inne ciekawe zjawisko: próby zawiązania koalicji Labour Party i Szkockiej Partii Narodowej. Szkocja od zawsze głosuje albo na SPN, albo na laburzystów, i taka koalicja byłaby naturalnym wyborem. Ale Ed Miliband obawia się, że zyskując niewielu Szkotów, straci wielu Anglików, więc wymachując sztandarem patriotyzmu, zarzeka się:
Raczej przegram, niż zawrę umowę ze szkockimi nacjonalistami, którzy omal nie doprowadzili do secesji Szkocji.
Ci z kolei spokojnie czekają na rezultaty elekcji, i jak były pierwszy minister Szkocji lord McConnell, powtarzają:
Jeśli Miliband przegra nawet o kilka miejsc, zawsze będzie czas, żeby utworzyć wspólny rząd. I wtedy będziemy się zastanawiać.
A lider Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa Nigel Farage, wciąż apeluje do rodaków, by głosowali na UKIP, jeśli nie chcą zobaczyć na Downing Street koalicji Eda Milibanda i Aleksa Salmonda. I wciąż daje Cameronowi jasne sygnały, że jest gotów na „CUKIP”, czyli do współpracy z konserwatystami. Nigel Farage jest ostrym i wytrawnym politycznym graczem, dlatego doskonale zdaje sobie sprawę z tego, jak niewielką siłą w tej chwili dysponuje. Dwóch posłów w Izbie Gmin / na 650/ oraz trzech lordów / na 743/. I 11 do 13% poparcia. Cóż to może być za potencjał polityczny – jak Liberalni Demokraci - zaledwie języczek u wagi! Tyle, że jest to z pewnością partia rozwojowa, i już dziś ma moc destabilizowania sceny politycznej. A Partia Zielonych od dawna nie zwiększa swego elektoratu, bo jej lewackie hasła, przeciw obniżeniu kwot imigrantów i demontażowi państwa opiekuńczego, jest po prostu passe.
Hasłem wyborczym Davida Camerona jest „Lepsze i bezpieczniejsze życie”, w swoim manifeście wygłoszonym w Swindon dwa słowa „A Good Life” powtarzane były przynajmniej dziesięć razy. Obiecuje przywrócić Brytyjczykom lepsze warunki życia, zakończyć program cięć budżetowych w 2018 roku i utrzymywać dotychczasową wysokość podatków. A w międzyczasie wiele udogodnień jak dodatek na opiekę nad dziećmi, pomoc w zakupie własnego mieszkania lub domu dla gorzej zarabiających oraz redukcję podatków dla zarabiających średnio. Słowem, „bezpieczeństwo dla każdego i na każdym etapie życia”. Wspominał o powrocie gospodarki Wielkiej Brytanii do grupy państw rozgrywających, o tym że konserwatyści już postawili ekonomię na nogi i obniżyli bezrobocie do 5%. A ze szczegółów: obiecał wprowadzić w życie thatcherowski plan „prawo do zakupu” domów komunalnych ze zniżką; surowsze kary dla drobnych kryminalistów, złodziei i wandali; nie dla budowy kolejnych elektrowni wiatrowych, wiele mówił o odpisach podatkowych. Ale ani słowa o podniesieniu wydatków budżetowych na obronę, a do dawnej obietnicy zmniejszenia kwoty imigrantów do kilkudziesięciu tysięcy rocznie, dodał słowo „ambicja” zmniejszenia, i ani słowa o wartościach konserwatywnych. To soft version, złagodzona wersja torysowskiego manifestu sprzed pięciu lat. Najwyraźniej David Cameron postawił na jeden z dwóch elementów programowych Margaret Thatcher – poprawę sytuacji ekonomicznej społeczeństwa, to powtarzane kilkakrotnie „a good life”, przy zagubieniu drugiego – wartości. Ani słowa o patriotyzmie, o obronie chrześcijaństwa, w Wielkiej Brytanii i na świecie, o wojnie kulturowej, która toczy się w jego kraju, który dzieli naród, i o wielkiej fali imigrantów, która już powoduje panikę.
Premier David Cameron, obok swoich zalet, rozsądny, przewidywalny manager, ma też kilka handicapów: jest już produktem rewolucji post-kulturowej i nie pamięta jak wyglądał prawdziwy konserwatyzm. Po drugie, bardzo się boi powrotu ksywki jaką w latach 90. nadały partii konserwatywnej media liberalne, ”ta wstrętna partia”, anachroniczna, ksenofobiczna, faszystowska. A po trzecie – chyba zbyt dobrze pamięta Tony Blaira i jego Trzecią Drogę, która trzykrotnie utorował mu drogę do Downing Street. I jeżeli przegra o włos, to właśnie z powodu znanej na Wyspach ostrożności i mierzenia aptekarską miarką, co mu się opłaci i jak jego partia zostanie oceniona przez liberalny elektorat oraz media.
A brak troski o własny, konserwatywny elektorat, może mu się jeszcze odbić potężną czkawką. Chwila próby – za trzy dni.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/243334-cameron-czy-miliband-od-1990-roku-nie-bylo-w-wielkiej-brytanii-tak-nieprzewidywalnych-wyborow