Piotr Cywiński dla wPolityce: Przestańmy wreszcie mówić o pojednaniu z Niemcami. Mówmy o partnerstwie w trybie warunkowym…

fot. PAP/Jacek Turczyk
fot. PAP/Jacek Turczyk

**Gdy premier Tadeusz Mazowiecki i kanclerz Helmut Kohl padli sobie w ramiona w 1989 r. w Krzyżowej, w naszych stosunkach z Niemcami miało być już tylko coraz lepiej. Nie było. Nazywając rzecz po imieniu, był kicz i erzac pojednania, lekceważenie i uprawianie polityki ponad naszymi głowami z jednej strony, a z drugiej zawiedzione nadzieje, narastająca nieufność i mniej czy bardziej uzasadnione pretensje.

Nadal sobie niedowierzamy, nadal się nie doceniamy, a po nowych mostach kursują stare uprzedzenia…,

— podsumował w naszej rozmowie z 2006 r., prof. Arnulf Baring, na okoliczność piętnastej rocznicy zawarcia polsko-niemieckiego Traktatu o Dobrym Sąsiedztwie i Przyjaznej Współpracy. Ten wybitny niemiecki politolog i historyk nie szczędził wówczas krytyki rządowi RFN za antyamerykański, „awanturniczy sojusz Berlina z Paryżem i Moskwą”, który doprowadził do nowego podziału na „starą” i „nową” Europę. Nieodległe to czasy. Po piętnastu latach od wspólnej modlitwy Kohla i Mazowieckiego na klęcznikach w Krzyżowej znaleźliśmy się w punkcie wyjścia - wciąż byliśmy sąsiadami na dystans, nadal mówiliśmy o potrzebie zbliżenia między naszymi narodami.

Dobra pamięć bywa dokuczliwa, ale może też być konstruktywna, cofnijmy się zatem w czasie, by na tym tle lepiej zrozumieć znaczenie wczorajszego wystąpienia prezydenta Bronisława Komorowskiego w Bundestagu.

Na pierwsze dysonanse w „nowym rozdziale” naszych stosunków po upadku żelaznej kurtyny nie trzeba było długo czekać. Po pojednawczym akcie z premierem Mazowieckim, kanclerz Kohl nie zaprosił prezydenta Lecha Wałęsy do scalonego Berlina na uroczysty wymarsz alianckich żołnierzy. Nie chciał dostrzec, że drogę ku zjednoczeniu z NRD otworzył wyłom w bloku komunistycznym, dokonany przez „Solidarność”. W Polsce, a także w samych Niemczech uznano to za wielki afront. Dopiero po fali krytyki zaproszono niejako „w zastępstwie” szefa polskiego MSZ Władysława Bartoszewskiego do wygłoszenia przemówienia wówczas w bońskim Bundestagu.

Przyznam, że było to jedno z najlepszych przemówień, jakie słyszałem z ust polskich polityków (przez grzeczność pominę późniejsze „popisy” Bartoszewskiego na marginesie walki – nomen omen - PO z PiS). Gość z Polski nie owijał sprawy w bawełnę, w swym wystąpieniu, acz dyplomatycznie ugrzecznionym, wyraźnie zaakcentował podział na sprawców i ofiary, nie mieszkał też zaznaczyć o masowych wysiedleniach Polaków oraz, że w wyniku drugiej wojny światowej nasz kraj poniósł per saldo większe straty terytorialne niż Niemcy. O tym, jak potrzebna była gospodarzom ta krótka lekcja historii świadczy fakt, że jeden z siedzących obok mnie posłów Bundestagu szepnął mi do ucha:

Nie miałem o tym pojęcia…

Niemcom zabrakło wyobraźni, niekiedy taktu, a przede wszystkim wiedzy o Polsce

— podsumowała tuż przed objęciem rządowego steru przez… kanclerz Angelę Merkel prof. Anna Wolff-Powęska z Instytutu Zachodniego w Poznaniu. Przykłady braku wiedzy i wyobraźni można mnożyć. Po krótkotrwałym podziwie niemieckich mediów dla - jak pisano - „polskiego wynalazku okrągłego stołu”, nasze relacje znów zdominowały obciążenia z przeszłości. Najpierw od ministra Bartoszewskiego oczekiwano przeprosin za „zbrodnie Polaków na Niemcach”, potem wiodącym tematem stało się Jedwabne i „polski antysemityzm”, co w naszym kraju odebrano, jako próbę relatywizacji holocaustu, pisania historii na nowo i przekwalifikowania ofiar w sprawców. Dysonanse na tym tle pogłębiła reakcja kanclerza Kohla na roszczenia odszkodowań dla byłych więźniów obozów koncentracyjnych i pracowników przymusowych III Rzeszy. „Ojciec zjednoczenia” skwitował je jednym zdaniem:

Jeśli ktoś sądzi, że otworzę kasę, to się myli.

Kasę faktycznie otworzył dopiero jego następca Gerhard Schröder, i to bynajmniej nie z własnej woli, lecz pod naciskiem Amerykanów. Ale, pozostańmy przy „erze” Kohla, nie wiedzieć czemu uznanego w naszym kraju za „największego przyjaciela Polski i Polaków”. Jeszcze w rozmowach „2+4”, gdy uzgadniano warunki scalenia RFN z NRD, kanclerzowi chodziło po głowie przesunięcie granicy na Odrze i Nysie, na którą - co wyznał już po utracie władzy - zgodził się „pod naciskiem Amerykanów”. Po pamiętnym uścisku z Mazowieckim w Krzyżowej, Kohl potrzebował prawie sześć lat by wybrać się do Warszawy, Niemcy popadły natomiast w Gorbi- i Jelcynmanię. Równolegle miedzy Odrą a Renem przetaczała się przez nie fala Polenwitze (antypolskich dowcipów). Do starych uprzedzeń doszły nowe.

Problem niewybrednych kawałów powielanych nawet przez telewizję publiczną i niektóre opiniotwórcze gazety, w których wyszydzano nas, jako naród europejskich nieokrzesańców i złodziei urósł do tego stopnia, że niemieckie fundacje i korespondenci w Polsce wystosowali wspólny apel do rodzimych nadawców, aby położyli kres tej kampanii dyskredytacji. Nasz ówczesny ambasador w RFN Andrzej Byrt pisał w liście do kolońskiego wydawcy Augustusa Hofmanna:

Nie potrafię sobie wyobrazić, by polskim mediom wpadła do głowy idea czynienia pośmiewiska z sąsiadów.

Polska była krajem zdziczałym nie tylko w dowcipach. Przed wyjazdem za Odrę ostrzegał również niemiecki MSZ. Przez kilka lat ministerstwo umieszczało nas na liście sporządzanej dla turystów wśród państw „najwyższego ryzyka”, obok… ogarniętej wojną byłej Jugosławii, Iraku i Afganistanu. Pod koniec urzędowania Kohla deputowani Bundestagu (a potem w odpowiedzi także posłowie Sejmu) podjęli uchwałę o nieprzedawnieniu „dziejowej niesprawiedliwości”, jaką miało być wysiedlenie Niemców z byłych terenów III Rzeszy.

Czy na takim gruncie można było mówić o niwelowaniu uprzedzeń i mocno zakorzenionych stereotypów? Czy na tej podstawie można było budować zaufanie? Nawet w wydanych już po utracie władzy „Wspomnieniach” Kohla, były kanclerz starał się utrwalać swój wizerunek „ojca zjednoczenia” i całkowicie zmarginalizował wkład Polski w połączeniu z NRD. W swej książce pominął m.in. spotkanie z Lechem Wałęsą z 9 listopada 1989 r., na którym przywódca „Solidarności” wezwał go, aby brał pod uwagę rychłe zburzenie muru berlińskiego. Jak przypomniał w „Focusie” szef Centrum Badań Polityki Stosowanej przy Uniwersytecie w Monachium Werner Weidenfeld:

Rząd federalny nie był przygotowany na obalenie muru i nie miał precyzyjnej strategii ukierunkowanej na zjednoczenie. Stawiał na stabilizację NRD.

Ów były profesor Sorbony i renomowanych uniwersytetów na paru kontynentach, wyłuszczał, że Kohl „nie potraktował Wałęsy poważnie i uznał jego przewidywania za irracjonalne fantazje”. Podobnie zachowała się lewica w RFN. Były szef SPD i niedoszły kanclerz Björn Engholm przyznał w jednej z naszych rozmów (zainteresowanych odsyłam do archiwum „Wprost”):

W ocenie sytuacji w Polsce, oraz ruchu >>Solidarności<< i jego następstw politycznych w Europie nasza partia myliła się na całej linii.

Następca Kohla, kanclerz Gerhard Schröder zapowiadał przed wyborami w 1998 r., że nie będzie uprawiał „Sauna-Politik” (nawiązanie do wspólnych kąpieli poprzednika z Borysem Jelcynem). Po objęciu władzy doprowadził Jelcyna w przenośni i dosłownie do stołu obrad na szczycie siedmiu potęg gospodarczych świata (Jelcyn przybył do Kolonii kompletnie pijany, na konferencję dotarł podtrzymywany pod ramię przez Schrödera). Odtąd rosyjski bankrut zaczął być zaliczany do najbardziej rozwiniętych państw na naszym globie, tzw. grupy G-8. Po przeprowadzce z Bonn do Berlina, kanclerz zaprosił nowego prezydenta Władimira Putina jako pierwszego gościa z zagranicy do wygłoszenia przemówienia w odbudowanym Reichstagu i nazwał Rosję „strategicznym partnerem Niemiec”, co wprawiło w osłupienie zarówno waszyngtońską administrację, jak i gościa z Moskwy. Nieco później a później, dla przypieczętowania ich przyjaźni państwo Schröderowie adoptowali kolejno dwie sieroty z Petersburga…

To karykaturalne wręcz podkreślanie więzów przez obu tych polityków śmieszne jednak nie było. Podczas, gdy stosunki Niemiec z Rosją mierzone były liczbą wzniesionych toastów, sylwestrową sanną z pochodniami po ulicach Moskwy małżeństw kanclerza i prezydenta, czy występami śpiewającego po niemiecku chóru kozaków wołga-dońskich, przywiezionych do Hanoweru przez Putina w prezencie urodzinowym dla Schrödera, Polska stała się okpionym w niemieckich mediach „mocarstwem z łaski Ameryki”, „przeceniającym własną rolę”, zaś polscy żołnierze „siepaczami USA”, którzy „torpedowali politykę bezpieczeństwa Europy”…

Tak właśnie komentowano w prasie RFN decyzję o objęciu dowodzenia przez nasze wojsko w jednej ze stref w Iraku. Tygodnik „Der Spiegel” stwierdził bez ogródek: Polska, to „kraj o sile gospodarczej małego Kraju Saary, za to z przerostem ambicji politycznych”. Niemieccy komentatorzy z lubością powtarzali określenia „koń trojański USA”, czy „osioł trojański”, jakby Warszawa nie miała prawa do własnej polityki zagranicznej.

Między polskimi i niemieckimi politykami nadal odbywały się spotkania, lecz bez dialogu. Lekceważący ton pojawił się nawet w ocenie stanu naszej gospodarki:

Za dziesięć lat ten region będzie na poziomie wschodnich Niemiec,

— relacjonował „Frankfurter Rundschau” z wizyty premiera Hesji Rolanda Kocha w Wielkopolsce. Dla lepszego zrozumienia tej ironii muszę przypomnieć, że w tym samym czasie szef Bundestagu Wolfgang Thierse bilansował: „Nowe landy są na krawędzi upadku”, a komentatorzy dopowiadali: to „obszar stagnacji i braku inicjatyw”, „enklawa bezrobocia”, „siedlisko frustratów i skrajnej prawicy”…

Nieprzychylność wobec Polaków ma głębokie korzenie i nie zmienią jej żadne teatralne gesty polityków,

— ubolewał Phillipp Ther. W ocenie tego naukowca z berlińskiego Instytutu Historii Porównawczej Europy, opinie obiegowe o Polsce to rezultat „niewiedzy i uproszczeń”, to efekt „polityki ekspansji i rozbiorów dokonanych przez Prusy, potem pruskie Niemcy i III Rzeszę”. Ther wytykał, że w podręcznikach szkolnych zjednoczenie Niemiec z 1871 r. pisane jest tłustym drukiem, z całkowitym pominięciem, iż opierało się na podboju Polski.

Jeśli sobie nie uzmysłowimy, że nasze stereotypy mają podłoże polityczne i ideologiczne, że były sterowane, nie będzie zmiany naszego stosunku do Polaków,

— pouczał swych rodaków. Brak świadomości, że staliśmy się tragarzami obciążeń z przeszłości był nie tylko niemieckim problemem.

**Rozumiem historyczną wrażliwość Polaków, co jednak nie ułatwia nam dialogu,

— powiedział w jednej z naszych wielu rozmów były szef Urzędu ds. akt STASI, później przewodniczący Stowarzyszenia „Przeciw zapomnieniu - dla demokracji”, obecnie prezydent RFN Joachim Gauck. Miałby rację, gdyby ów dialog rzeczywiście istniał i to, jak mawiają Niemcy, „auf gleicher Augenhöhe” („na równej wysokości oczu”). Mają w tym winę także nasi politycy, którzy ekscytowali się blichtrem pojednania, pustymi gestami i wspólnymi, okolicznościowymi fotografiami, zamiast jasnego zdefiniowania i twardej obrony własnych interesów.

Najlepszym przykładem jest kwestia tzw. Centrum przeciw Wypędzeniom. W atmosferze pogłębiających się rozbieżności ta kontrowersyjna idea urosła do rangi narodowego problemu, któremu mogła zapobiec jedna przytomna rozmowa i wspólna decyzja. Był czas, gdy z samych Niemiec wyszła idea realizacji tego pomysłu we Wrocławiu – mieście, gdzie miejsce przedwojennych mieszkańców zajęli polscy wypędzeni z byłych, wschodnich terenów RP. Wysunął ją poseł Bundestagu Markus Meckel z współrządzącej partii SPD (w koalicji z Zielonymi), do 2009r. przewodniczący niemiecko-polskiej grypy parlamentarnej. Niestety, nieznajomość funkcjonowania niemieckiej demokracji i po prostu brak wyobraźni naszych polityków, a imiennie prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego i premiera Leszka Millera spowodowały, że przewodnicząca Związku Wypędzonych Erika Steinbach zdołała przeboksować urzeczywistnienie swego zamysłu w Berlinie, zaś jej nazwisko znane jest bardziej w naszym kraju niż np. kanclerza Willy´ego Brandta, czy prezydenta Romana Herzoga. Pierwszy klęczał w Warszawie, drugi wygłosił w niej pełne skruchy przemówienie w imieniu całego niemieckiego narodu.

Exodus ludności niemieckiej po wojnie był faktem, o którym Niemcy mają prawo, a nawet powinni mówić. W bibliografii Wydawnictwa Hiersemanna ze Stuttgartu ujęto około 2 tys. opracowań na ten temat. Jeśli posłanka Bundestagu Steinbach twierdziła że w RFN wysiedlenia były tematem tabu, to kłamała, jeśli chciała wybudować muzeum, które - jak oceniał były minister kultury w Urzędzie Kanclerskim Michael Naumann – stanowiło „próbę archiwizacji roszczeń wypędzonych”, należało zrobić wszystko, by nie dopuścić do wybiórczego traktowania historii. Można było już w początkowej fazie przejąć tę inicjatywę, ale ten pociąg już odjechał. Po późniejszych naciskach Warszawy możemy jedynie uczestniczyć w roli konsultantów „centrum” w budowie.

Na pochyłe drzewo polsko-niemieckich stosunków weszło wiele politycznych i dziennikarskich kóz, które nie chciały dostrzec pogłębiającego się kryzysu w naszych relacjach. Jego apogeum nastąpiło pod koniec kadencji Schrödera. Nasza pozycję dodatkowo osłabiała wewnętrzna walka polityczna, przeniesiona przez zwolenników PO poza granice kraju. Gdy w 2006r. lewicowa gazeta „die tageszeitung” opublikowała tekst pt. „Polski kartofel. Dranie, które chcą rządzić światem”, z wizerunkiem Lecha Kaczyńskiego, jako ziemniaka, zamiast jednomyślnej dezaprobaty wobec obrażania głowy naszego państwa, rozległy się głosy potępiające… prezydenta RP.

Nie będę podawał przykładów, jak np. zareagowali niemieccy politycy wszystkich maści na publikacje w brytyjskich tabloidach urlopowych zdjęć kanclerz Merkel, przebierającej się na pływalni… - już samo wspomnienie uciesznej reakcji przeciwników PiS na kartoflaną podobiznę prezydenta napawa mnie obrzydzeniem. Lech Kaczyński nie chciał pogodzić się z poklepywaniem po ramionach i odwołał swój udział w teatralnym spektaklu z okazji piętnastolecia istnienia figury płaskiej - Trójkąta Weimarskiego. A niby z jakiej racji miał fotografować się z prezydentem Francji Jacquesem Chirakiem, który nakazywał Polsce trzymanie języka za zębami w sprawach polityki międzynarodowej, czy z Merkel - biorąc pod uwagę umowę o budowie gazociągu Nord Stream z pominięciem naszego kraju, którą będąc wówczas w opozycji chwaliła, jako „wspaniały dzień dla Niemiec i Rosji”?

Na takie manifestacje rzekomego „partnerstwa” w ramach Trójkąta Weimarskiego prezydent Kaczyński nie mógł i nie powinien się zgadzać, jeśli nasz kraj traktowano jak republikę bananową. Nie taki był zamysł jego założycieli, ministrów Hansa-Dietricha Genschera, Rolandem Dumas i Krzysztofa Skubiszewskiego. Nawiasem mówiąc, ten pierwszy nie zostawił na spadkobiercach tej idei suchej nitki za jej pustą fasadowość. Trójkąt de facto reaktywował pięć lat później prezydent Bronisław Komorowski, który na marginesie tyle symbolicznej, co niewiele znaczącej i pełnej niezręczności wizyty przywódców Niemiec i Francji w Warszawie, nie omieszkał napomknąć:

Strona polska popełniła poważny błąd, trochę unosząc się prestiżowo z powodu artykułów w satyrycznej prasie niemieckiej…

Można rzec, dyplomatyczny koszmar w „bulu i bez nadzieji”. Pominę, że „taz” nie jest gazeta satyryczną, oraz dywagacje, gdzie dla następcy tragicznie zmarłego polskiego prezydenta zaczyna się i kończy ów „prestiż”. Kto imputuje Lechowi Kaczyńskiemu odpowiedzialność za pogorszenie się stosunków z Niemcami i przypisuje mu niechęć do szukania porozumienia za Odrą, ten instrumentalizuje jego postawę na użytek polityki wewnętrznej. Dość wspomnieć spotkanie Lecha i Marii Kaczyńskich z Angelą Merkel i jej małżonkiem Joachimem Sauerem na Helu, w marcu 2007 r. Dla przypomnienia, tuż przed utratą władzy jej poprzednik odrzucił dołączenie Polski do grona tzw. eurodecydentów, obok RFN, Francji, Wlk. Brytanii, Hiszpanii i Włoch, a także blokował przystąpienie naszego kraju do układu z Schengen o zniesieniu kontroli wewnątrz granic unii.

Kanclerz Merkel zapowiedziała, że nie będzie uprawiała polityki „ponad głowami Polaków” i dokonała zwrotu w polityce zagranicznej Niemiec. Z umowy koalicyjnej jej rządu zniknął zapis o „partnerstwie strategicznym” z Rosją, odbudowała też zrujnowane stosunki transatlantyckie. Równocześnie, Merkel twardo broni niemieckich interesów, czemu trudno się dziwić. Premier Donald Tusk zaczął od milczącej akceptacji dla budowy gazociągu Nord Stream, jak i „muzeum wypędzonych” w Berlinie. Jak oceniają niektórzy, jeszcze nigdy stosunki polsko-niemieckie nie były tak dobre jak dziś. Uprawiana przez Tuska, międzynarodowa polityka „ciepłej wody w kranie”, zaowocowała jego awansem do Brukseli. Wyrazem uznania dla Polski ma być też zaproszenie prezydenta Komorowskiego do wygłoszenia przemówienia w Bundestagu, na okoliczność 75 rocznicy wybuchu drugiej wojny światowej.

Czy rzeczywiście nasze relacje z Niemcami znormalniały? To zależy, co bierze się pod uwagę. Czy dowodem tej normalizacji ma być np. produkcja kontrowersyjnego serialu „Nasze matki, nasi ojcowie”? W tym przypadku musze przyznać rację prezydentowi Gauckowi, w kwestii naszej „historycznej wrażliwości”. Odpowiedź jest prosta: a kto nam broni realizacji podobnych filmów z udziałem słynnych hollywoodzkich reżyserów i aktorów o okropieństwach wojny, o Powstaniu Warszawskim, czy o rzezi na Wołyniu, które przybliżą nasze losy światowej widowni…? W Niemczech, tak jak w Polsce, nie ma cenzury. Pretensje można mieć do twórców. Film o „nazi” matkach i ojcach był wredny, bo z jednej strony usprawiedliwiał młodych Niemców, a z drugiej przedstawiał żołnierzy AK w paskudnym świetle, jako rabusiów i żydożerców. Równie bulwersującym był film np. brytyjskiego reżysera pt. „Enigma”, który nie tylko całkowicie pominął decydujący udział Polaków w rozszyfrowaniu tej maszyny kodującej, lecz wprowadził fikcyjną postać Polaka kolaborującego z Niemcami. I co? Czy stosunki polsko-brytyjskie legły w gruzach? Nie bagatelizuję takich „ekranizacji”, ale jęczenie nic tu nie da, trzeba po prostu zabrać się do dzieła, a nie trwonić sił i środków na „enty”, płytki serial na użytek TVP. Róbmy swoje, swoją politykę.

Jeśli uznać krzyżowskie spotkanie Kohla i Mazowieckiego za cezurę, jak złapanie się kanclerza z prezydentem Francji Françoisem Mitterrandem nad grobami żołnierzy w Verdun, w 1984r., czas przestać mówić o pojednaniu, co nie znaczy, zapomnieć o historii. Niemcy de facto sami o niej przypominają, że nawiążę do niedawnego przemówienia prezydenta Gaucka na Westerplatte, czy szefa Bundestagu Norberta Lammerta, poprzedzającego wystąpienie prezydenta Komorowskiego w Bundestagu. Notabene, szkoda, że TVP nie zdobyła się na transmisję przedmowy Lammerta, który nie przebierając w słowach traktował o winie Niemców za „najbardziej katastrofalną wojnę w historii”, i o Polsce, „największym cmentarzu europejskiej cywilizacji”. Poparł też jednoznacznie wystąpienie Gaucka na Westerplatte, w którym - zdaniem kilku komentatorów - „prezydent przekroczył swe kompetencje”. Gauck nie tylko zwracał w nim uwagę na „wrażliwość Polaków”, którzy „byli pierwszą ofiarą wojny i najdłużej cierpieli pod niemiecką okupacją”, a po zwycięstwie nad Hitlerem „na dziesięciolecia stracili możliwość samostanowienia”, lecz także odniósł się do postawy swoich rodaków:

W żałości po utracie stron rodzinnych, jeszcze dzisiaj brak w Niemczech niekiedy wiedzy i zrozumienia dla wygnańczego losu Polaków,

Bronisław Komorowski w Bundestagu skoncentrował się – i słusznie – na bieżącej polityce. Oczywiście znaleźli się także tacy deputowani, którym nie przypadły do gustu poglądy polskiego prezydenta. Wiceprzewodniczący parlamentarnej frakcji socjaldemokratów, współrządzącej partii SPD, Axel Schäfer wyraził ubolewanie, że w kontekście sytuacji na Ukrainie Komorowski nie podkreślił… „zwartości UE i wspólnych osiągnięć negocjacyjnych” w rozwiązywaniu „ukraińskiego konfliktu”, zaś posłanka Lewicy Nicole Gohlke podsumowała:

Poza zdaniem, że należy wyciągnąć naukę z drugiej wojny światowej, przemówienie to w ogóle mi się nie podobało. Było to wezwanie do polityki zbrojeniowej, a w dniu upamiętniania wybuchu wojny powinno się mówić jak jej uniknąć,

— skwitowała reprezentantka postkomunistów. Miała prawo, takie są zasady demokracji i nie należy oczekiwać, że wszyscy Niemcy będą mówić jednym głosem. Treść wystąpienia prezydenta Komorowskiego da się sprowadzić do jednego zdania:

Potrzebujemy niemiecko-polskiej wspólnoty odpowiedzialności za przyszłość Europy.

Brzmi lepiej, niż np. wzywanie Niemców przez… szefa polskiej dyplomacji Radosława Sikorskiego, do pełnienia wiodącej roli w sfederalizowanej Unii Europejskiej. Czy w relacjach z Niemcami i polityce międzynarodowej w szerszym znaczeniu stajemy na własnych nogach? Czas pokaże, w każdym razie 75 lat po wojnie czas skończyć z przepraszaniem za historię i permanentnym godzeniem się, pora mówić o niemiecko-polskim partnerstwie w trybie warunkowym – czyli z tym zastrzeżeniem, że będzie ono wolne od kompleksów, równoprawne, rzeczowe, z poszanowaniem interesów każdej ze stron. Protokół rozbieżności istnieje, począwszy od postulatów nadal obowiązującego w RFN rozporządzenia Hermann Göringa z 1940 r. o likwidacji polskiej mniejszości w Niemczech, przez uregulowanie sprawy dostępu statków o dużej wyporności do świnoujskiego portu, zablokowanego przez niemiecko-rosyjską gazową pępowinę, po wykluczenie Polski - mimo teoretycznego istnienia Trójkąta Weimarskiego - przez Niemcy i Francję z negocjacji w sprawie Ukrainy, oraz rozbieżności w kwestiach ponadregionalnej polityki energetycznej i obronnej. Dyskutować jest i będzie o czym …

Autor

Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.