Warzecha: "W Unii dzieją się ważne rzeczy, które być może zdecydują o kształcie wspólnoty na wiele kolejnych lat"

Fot. Profil Jean Claude Junckera na Facebooku
Fot. Profil Jean Claude Junckera na Facebooku

Wybór Jeana-Claude’a Junckera na szefa Komisji Europejskiej dzięki twardemu stanowisku Niemiec i wbrew sprzeciwowi Wielkiej Brytanii na etapie ustalania kandydata może być poważnym problemem dla Davida Camerona przed wyborami w 2015 roku. Podczas gdy nasza uwaga skupia się głównie na polskich sprawach, w Unii dzieją się ważne rzeczy, które być może zdecydują o kształcie wspólnoty na wiele kolejnych lat.

Unia Europejska to dziś w ogromnej mierze gra pozorów. Zwłaszcza gdy idzie o kwestię demokratycznej legitymacji. Z wielką pompą ogłaszano, że w tej kadencji Parlamentu Europejskiego nastąpi przełom i kandydat na szefa KE zostanie wyłoniony w drodze niemal demokratycznego wyboru, w ramach procedury zwanej z niemiecka Spitzenkandidaten. W rzeczywistości procedura, choć faktycznie zastosowana po raz pierwszy, z demokratycznym wyborem nie miała wiele wspólnego.

Wcześniej szef Komisji Europejskiej był wybierany na zasadzie porozumienia liderów krajów członkowskich w Radzie Europejskiej. W praktyce oznaczało to oczywiście konsens pomiędzy najsilniejszymi i narzucenie wyboru mniejszym i słabszym. Był to system, w którym przewodniczący KE miał nikłą i bardzo pośrednią legitymację do sprawowania funkcji. W nowym systemie przewodniczącym miał zostać kandydat wyłoniony jeszcze przed wyborami do PE przez tę europejską grupę partyjną, która je ostatecznie wygra – w tym wypadku Europejską Partię Ludową, której członkami są zarówno niemiecka CDU, jak i polska Platforma Obywatelska. Jean-Claude Juncker, mentor EPP, nie był wymarzonym wyborem Angeli Merkel, ale w konfrontacji z Wielką Brytanią Niemcy stanęły zdecydowanie po jego stronie. Jakiś wpływ miało i to, że przed wyborami, w starciu z kandydatem socjalistów Martinem Schulzem, Juncker mógł się lepiej sprawdzić niż inny kandydat, niemówiący po niemiecku. Po wyborach klamka zapadła – nie można się już było wycofać z ustaleń. Szefem KE musiał zostać wcześniej zgłoszony kandydat.

Teoretycznie legitymacja nowego szefa KE jest mocniejsza niż poprzednio, bo europosłowie pochodzą z powszechnych wyborów, a przewodniczący Komisji jest tego wyboru pochodną. W praktyce system ten niewiele się różni od poprzedniego, bo nad szefem KE nie ma oczywiście żadnej demokratycznej kontroli, zaś poszczególni komisarze wyłaniani są na dotychczasowych, całkowicie pozademokratycznych zasadach.

W dodatku kandydatura byłego premiera Luksemburga wydaje się kompletnie ignorować wynik tegorocznych wyborów, w których relatywnie bardzo duże poparcie zdobyły partie kwestionujące obecny kierunek Unii. Juncker w żaden sposób nie będzie w stanie uspokoić ani odpowiedzieć na obawy, które stały za takim wyborem obywateli UE. Wśród innych przyczyn istotne są także jego korzenie, trochę jak w przypadku odchodzącego prezydenta Rady Europejskiej Hermana van Rompuya. Juncker pochodzi z kraju, w którym tożsamość narodowa i historyczna nie była nigdy tak ważna i nie budziła takich emocji jak we Francji, Niemczech, Wielkiej Brytanii czy Polsce. O Belgii, z której pochodził van Rompuy, Nigel Farage powiedział kiedyś – słusznie – że to praktycznie non-country („nie-kraj”). Luksemburgowi – odmiennie niż Belgii – nie zagraża wprawdzie rozpad na dwa państwa, ale w jakimś sensie tę brutalną diagnozę można odnieść i do tego małego księstwa.

Wybór Junckera, dokonany nową metodą, rodzi problem instytucjonalnej schizofrenii. Choć traktat lizboński wzmocnił rolę Parlamentu Europejskiego, jednak faktycznie siłą sterującą w UE pozostają rządy państw i Rada Europejska i nie zanosi się, aby miało się to zmienić. Z tego punktu widzenia logiczniejsze wydawałoby się pozostanie przy poprzednim sposobie wybierania przewodniczącego KE. Byłoby to tym lepsze rozwiązanie, że system Spitzenkandidaten w gruncie rzeczy i tak nie zmienia niczego w kwestii demokratyczności wyboru szefa KE.

Nowością jest także rozłam, który pojawił się tym razem w związku ze sprzeciwem Wielkiej Brytanii. Tego wcześniej nie było, gdy nowi przewodniczący KE wybierani byli przy porozumieniu wszystkich państw członkowskich. Spory, owszem, były i czasami trwały długo, ale finałem było zawsze porozumienie wszystkich.

Jakie mogą być skutki działań Camerona (który zresztą wydaje się teraz całkiem nieźle dogadywać z Junckerem)?

David Cameron na krajowym rynku politycznym musi się coraz bardziej liczyć z bardzo popularną (bardziej niż Partia Liberalno-Demokratyczna, koalicjant torysów) Partią Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (UKIP), kierowaną przez europosła Nigela Farage’a. Torysi nie prze-biją UKIP-u w radykalizmie, bo ugrupowanie Farage’a jest zdeklarowanym zwolennikiem opuszczenia przez Wielką Brytanię wspólnoty. Torysi jako partia (choć poszczególni jej członkowie niekoniecznie się z tym zgadzają) są za pozostaniem. Muszą zatem przekonać Brytyjczyków, że są w stanie być skuteczniejsi od UKIP w zapewnieniu krajowi dogodnej pozycji w Unii bez jej opuszczania.

W 2015 roku w Wielkiej Brytanii odbędą się wybory parlamentarne. Cameron obiecał Brytyjczykom, że jeśli te wybory torysi wygrają tak, aby móc rządzić samodzielnie, zorganizują po nich referendum w sprawie dalszej obecności kraju w UE. Wcześniej jednak Cameron – jak deklaruje – chce zrewidować pozycję Londynu we wspólnocie i dać wyborcom głos dopiero, gdy będą mogli ocenić nowe zasady. Miałoby się to stać w 2017 roku. Brytyjskiemu premierowi raczej trudno będzie się z tych obietnic wycofać.

Po porażce w sprawie Junckera eurosceptyczna opozycja atakuje torysów, wskazując, że Ca-meron nie ma wystarczającej siły nawet na to, aby zablokować wybór niechcianego przewodniczącego KE, a cóż dopiero, aby wypracować zasadniczą zmianę zasad, na których Wielka Brytania miałaby pozostać w Unii. To argument dla tych, którzy w kampanii przed referendum – jeśli do niego dojdzie – będą namawiać do głosowania za opuszczeniem UE.

Merkel zdaje sobie sprawę z wewnętrznych kłopotów Camerona, a że zależy jej na pozostawaniu Wielkiej Brytanii w UE – jej wyjście mogłoby zapoczątkować miękki rozpad całości – więc niewykluczone, że przy podziale stanowisk w Komisji Brytyjczycy dostaną mocne portfolio. Wątpliwe jednak, aby mogło to złagodzić nastroje brytyjskiej opinii publicznej, dla której znacznej części Juncker – oczywiście również pod wpływem tradycyjnie ostrej prasy – stał się już szwarccharakterem. Były szef eurogrupy nie jest wprawdzie zaciekłym zwolennikiem Europy federalnej, ale z brytyjskiego punktu widzenia i tak zalicza się do fanatycznych euroentuzjastów.

Najbliższe lata będą zapewne decydujące dla dalszego kierunku Unii. Warto czasem jednak wyjrzeć z naszego grajdołka i rozejrzeć się dookoła, bo trochę dalej decydują się kwestie i dla Polski istotne. Mocna pozycja partii eurosceptycznych w PE, decyzje, jakie podejmie Londyn – to może zmienić dotychczasowy paradygmat myślenia o Europie. Może czas najwyższy?

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych