Nabici w mundial. "Wielkie imprezy sportowe to zysk tylko dla FIFA i MKOL. Tymczasem kraje je goszczące ponoszą kolosalne koszty"

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
fot. PAP/EPA
fot. PAP/EPA

Wielkie imprezy sportowe to zysk tylko dla FIFA i MKOL. Tymczasem kraje je goszczące ponoszą kolosalne koszty, a ożywienie gospodarcze, na które liczą, jest krótkotrwałe, jeśli w ogóle następuje.

Był taki czas, gdy sport uchodził za antidotum dla biedy. Masowe imprezy sportowe, jak igrzyska olimpijskie i mistrzostwa świata w piłce nożnej, podnosiły prestiż kraju, który je gościł, stanowiły impuls dla modernizacji oraz ożywiały duch wspólnoty. Wywoływały poczucie solidarności. Budowały naród.

Gdzie te zawody?

Kiedy np. w 1954 r. mistrzostwa świata w piłce nożnej wygrały Niemcy, uznano, że zwycięstwo sygnalizuje powrót kraju, a co najmniej jego zachodniej części, do wspólnoty narodów. Tygodnik „Der Spiegel” opisał ten moment zwycięstwa jako „akt założycielski Republiki Federalnej”. „Po 2000 lat wybierania złej drogi Niemcy odkryli swoje przeznaczenie” – obwieścił.

W 1950 r., gdy Brazylia po raz pierwszy gościła piłkarski mundial, nie było ją tak naprawdę na to stać. Jedna trzecia jej wówczas 54 mln obywateli była analfabetami. Nie było pieniędzy na budowę stadionów ani sponsorów. Impreza była w całości finansowana przez państwo. Budżet trzeszczał w szwach. Na mecze mógł jednak przyjść każdy. Na finałową rozgrywkę między Brazylią a Urugwajem do stadionu Maracanã w Rio, który zresztą wciąż jeszcze nie był gotowy (budowę ukończono 15 lat później), wcisnęło się ponad 200 tys. osób. „Pomyślałem wtedy, że musimy być bardzo ważnym krajem. Byłem niesłychanie dumny”– wspomina brazylijski pisarz João Máximo.

Mundial spowodował też wielki boom modernizacyjny w Brazylii. Powstały nowe aglomeracje, jak obecna stolica Brasilia, zbudowana od podstaw w 1960 r. Zaczęły też powstawać kluby piłkarskie, do których zaciągała się młodzież z najbiedniejszych regionów kraju. Magia sportu działała nawet na tle zawirowań politycznych, które jeszcze przez długi czas kraj trapiły. Brazylijczycy pogodzili się przy okazji z faktem, że są społeczeństwen wieloetnicznym. Zamiast wystawić drużynę składającą się wyłącznie z białych graczy, wybrano tych, których uznano za najlepszych, wśród nich wielu zawodników czarnoskórych. Piłka łączyła ludzi.

Nowe porządki

Na drodze sportu jako siły scalającej wspólnotę stanęła jednak globalizacja kapitału. W 1982 r. ówczesny przewodniczący FIFA João Havelange zamienił ją w sprawnie zorganizowane przedsiębiorstwo, z odpowiednią liczbą pracowników i dostosowanymi do tego wynagrodzeniami. FIFA zaczęła oferować pakiety sponsoringowe międzynarodowym korporacjom oraz telewizyjne pakiety transmisyjne. Havelange rozpoczął tym samym agresywną komercjalizację piłkarskich mistrzostw. Państwa przestały odgrywać znaczącą rolę w organizacji mundiali. Musiały tylko dostarczyć infrastruktury w postaci stadionów, dróg i „stref kibica”, reszta była na sprzedaż. Do gry wkroczyły korporacje: McDonald’s, Coca-Cola, Pepsi. I setki innych.

W efekcie dziś mundial trwa prawie miesiąc, co wymaga dwa razy więcej stadionów niż w latach 60. i 70. XX w. Dodano też ceremonie otwarcia i zamknięcia, zamieniając turniej w rodzaj kolorowego karnawału. Do stadionu Maracanã w Rio nie zmieściłoby się już 200 tys. kibiców. Duża część biletów jest bowiem sprzedawana w ramach VIP-owskich pakietów bądź przydzielana sponsorom.

Duch wspólnoty utonął w morzu komercji. Masowy sportowy entertainment zamiast budowy narodu. To tłumaczy też, dlaczego FIFA postanowiła w latach 90. XX w. podbić nowe kraje i kontynenty nieposiadające często żadnej tradycji piłki nożnej: USA (1994), Japonię z Koreą (2002), a następnie RPA (2010). Należało za wszelką cenę poszerzyć marketingowy zasięg, podbić nowe rynki. W końcu można tam sprzedać nieograniczone ilości maskotek FIFA, breloczków i innych gadżetów.

W przypadku Japonii/Korei oraz RPA na budowę stadionów i infrastruktury wydano ponad 2 mld dol. Te stadiony stoją dziś puste. Tak jak stadiony w Atenach, które powstały wyłącznie po to, by w 2004 r. gościć igrzyska olimpijskie. Międzynarodowy Komitet Olimpijski także przeszedł bowiem podobną przemianę jak FIFA.

Niespełnione obietnice

Nic dziwnego więc, że motywy, by gościć masowe imprezy sportowe, radykalnie zmieniły się od chwili pierwszego mundialu w Brazylii. Solidarność, budowanie wspólnoty nie odgrywają dziś już niemal żadnej roli. Główną przyczyną rywalizacji o prawo do goszczenia mundiali i olimpiad jest obietnica ożywienia gospodarczego, przyjazdu setek tysięcy turystów i poprawienie wizerunku. Te obietnice się jednak najczęściej nie spełniają.

Wielkie imprezy sportowe są naturalnie źródłem ogromnego zysku, ale głównie dla FIFA i MKOL. Tymczasem kraje je goszczące często ponoszą kolosalne koszty, a ożywienie gospodarcze, na które liczą, jest krótkotrwałe, jeśli w ogóle następuje. Rząd RPA zakładał, że na mundial w 2010 r. przyjedzie ponad 750 tys. turystów, w rzeczywistości było ich jednak zaledwie 250 tys. Liczba rezerwacji w hotelach w tym okresie nawet spadła.

Tymczasem koszt budowy stadionu w Cape Town przekroczył sumę przeznaczaną co roku na budowę mieszkań na obszarze całej południowoafrykańskiej prowincji. Co gorsza, według oficjalnych szacunków RPA odzyskała tylko jedną dziesiątą pieniędzy, które zainwestowała w mundial. Takie koszta są do udźwignięcia dla kraju rozwiniętego, ale nie dla krajów biednych i wciąż zmagających się z olbrzymim rozwarstwieniem społecznym. Dlatego władze w Pretorii usiłowały sprzedać obywatelom mundial jako „wielką szansę rozwojową”. Prezydent Thabo Mbeki mówił wręcz o „afrykańskim renesansie”.

Postanowiono przy okazji usunąć slamsy między stadionem w Cape Town a lotniskiem, zastępując je apartamentowcami o niskim czynszu. I tak się stało. Slamsy zniknęły, biedota wprowadziła się do nowych mieszkań, ale czynsze szybko wzrosły i większość z nowych lokatorów w krótkim czasie eksmitowano. Wysłano ich na peryferie miasta, gdzie nie byli w stanie znaleźć pracy.

Kiedy zaś delegacja FIFA miała przyjechać do Durbanu w 2007 r., by nadzorować postęp w budowie tamtejszego stadionu, oczyszczono miasto z 15 tys. mieszkańców slamsów. Trafili do przepełnionego więzienia w Westville, a następnie wysłano ich do „tymczasowego obozu” w Biekkiesdorp, w którym pozostają po dziś. Na prośbę FIFA zakazano również ulicznej sprzedaży wokół stadionów, przez co ponad 100 tys. drobnych sprzedawców straciło podstawę bytu.

Element „symboliczny” mistrzostw, odzwierciedlony w ceremonii otwarcia, podczas której Nelson Mandela trzymał w rękach mistrzowski puchar, został wykorzystany przez FIFA i jej komercyjnych partnerów do tego, by zwiększyć swoje zarobki. Bilety na mecze mundialowe były trzykrotnie droższe niż podczas mundialu w Niemczech w 2006 r. Infrastruktura sportowa, która miała powstać w następstwie mistrzostw świata i dać czarnoskórej młodzieży zajęcie, do dziś nie ujrzała zaś światła dziennego. Wielkie piłkarskie święto, które miało symbolizować zwycięstwo nad apartheidem, okazało się więc świętem tylko dla wybranych.

Ulica w Rio mówi: dość

W 1970 r. mieszkańcy brazylijskich faweli tańczyli na deszczu, kiedy zostali musztrami świata. Tych faweli dziś już nie ma. Zostały zniesione przez buldożery podczas przygotowań do tegorocznego piłkarskiego święta. Większość Brazylijczyków i tak jednak nie stać na bilety na mecze. Odgrodzono ich od stadionów. Pod groźbą procesu z FIFA zabroniono im także sprzedawać towarów związanych z mundialem.

Władze przeznaczyły ponad 600 mln euro na ochronę stadionów, które kosztowały 13 mld dol. Więcej, niż w sumie na oba mundiale wydały Niemcy i RPA. Koszty przebiły planowany budżet już dwa razy. Pieniądze popłynęły zaś do kieszeni kilku wielkich inwestorów, a na drogi, koleje, rozjazdy czy domy zastępcze dla burzonych slamsów (ponad 170 tys. osób utraciło dach nad głową) już nie wystarczyło.

Nic dziwnego, że Brazylijczycy tego mundialu nie chcą. Protesty rozpoczęły się na długo przed piłkarskim świętem i nadal trwają, na marginesie toczących się rozgrywek. Od wielu tygodni strajkują kolejno policjanci, nauczyciele, pracownicy transportu, ludzie bezdomni i Indianie. Wszyscy zarzucają władzom marnowanie miliardów dolarów na stadiony i faraońskie święto piłkarskie, na którym kokosy zbija tylko FIFA i kilka koncernów.

Hasła na brazylijskiej ulicy to: „FIFA, go home!” albo „FIFA, go to hell!”. Demonstracje, które rozpoczęły się od protestu przeciwko 20-procentowej podwyżce cen biletów komunikacji, zajęły niemal cały kraj. Wielu z 203 mln mieszkańców Brazylii w przeciągu ostatnich lat awansowało bowiem do klasy średniej i ma oczekiwania, których nie da się zaspokoić obietnicami o „poprawie wizerunku” i „znakomitej wspólnej zabawie”.

Jest się zresztą przeciwko czemu burzyć. Budowa stadionów się opóźniła i kosztowała życie co najmniej ośmiu osób. Doszło do ogromnych przekrętów, które sekretarz komitetu organizacyjnego Joana Havelange skwitowała uwagą o tym, że „co miało zostać rozkradzione, to już zrabowano, a teraz trzeba się cieszyć piłką”. Brazylijczycy się jednak nie cieszą. „Chcemy chleba zamiast igrzysk!” – krzyczą. Na stadionie podczas otwarcia mistrzostw wielu w niewybrednych słowach domagało się odejścia obecnej prezydent Dilmy Rousseff. Jak wyjaśnia dziennikarz gazety „O Globo” Antonio Gois: „Ludzie chcą szkół i edukacji w standardzie FIFA, a nie tylko stadionów standardu FIFA”.

By zamortyzować koszty, zaplanowano za dwa lata organizację igrzysk olimpijskich. Nie uspokoiło to jednak Brazylijczyków. Nie udało się bowiem rozpocząć ambitnego projektu linii szybkiej kolei między Rio de Janeiro a São Paulo. A zamiast nowoczesnego lotniska w Fortaleza wzniesiono tylko wielki namiot, który udaje terminal. Wiadomo też, że nie powstanie połączenie kolejowe w stanie Cuiabá, choć projekt już pochłonął 700 mln dol.

FIFA przewiduje, że zarobi na brazylijskim mundialu nieco ponad 4 mld dol. Tyle, ile brazylijscy podatnicy będą musieli wyłożyć, by pokryć koszta powstałej z tej okazji sportowej infrastruktury. W tym koszt budowy Arena Amazonas w Manaus znajdującej się w samym środku lasu tropikalnego. 300 mln dol. na stadion, na którym po mistrzostwach prawdopodobnie nie rozegra się ani jeden mecz. Miejscowa ludność to biedni Indianie, którzy żyją w domach bez dostępu do wody. Czują się wykluczeni z narodowego święta. „Jest mundial, a zapomnieli nas zaprosić” – mówią. Mają pretensje zarówno do władz w Brasilii, jak i do FIFA.

Ta ma jednak inne zmartwienia. Czekają ją mistrzostwa świata w Rosji w 2018 oraz Katarze w 2022 r. Wybór Kataru na gospodarza mistrzostw świata od początku budził mnóstwo kontrowersji. Pierwsze głosy o tym, że Katarczycy dostali imprezę dzięki korupcji, pojawiły się tuż po głosowaniu. Dowodów na to jak na razie brak. Pewne jest za to, że Katar nie ma ani tradycji piłki nożnej, ani odpowiedniego klimatu, by, zgodnie z tradycją, rozegrać mecze latem.

Arabskie państwo stanowi natomiast kolejny ogromny rynek dla międzynarodowych korporacji. Podobnie jak Rosja, która już – w potiomkinowskim stylu – przeprowadziła zimowe igrzyska olimpijskie w Soczi. Tyle że rosyjskiemu prezydentowi udało się, choćby po części, zamienić sportowe zmagania w narodowy sukces, w źródło dumy. Także Chińczycy byli w 2008 r. podnieceni perspektywą igrzysk w ich kraju, a media wcale nie musiały nakręcać spirali narodowej euforii.

Faktem pozostaje jednak, że masowe imprezy sportowe straciły swój pierwotny charakter ludowego święta. Mundiale w Brazylii i RPA pokazały wyraźnie, że komercjalizacja sportowych zmagań zamieniła je w lekki i przyjemny karnawał dla tych, których na to stać. Trudno jednak za pomocą sportowych świąt budować poczucie narodowej wspólnoty, w sytuacji gdy duża część narodu jest z nich wykluczona.

Aleksandra Rybińska

Artykuł ze strony Nowej Konfederacji

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych