Appeasement policy, czyli pokój za wszelką cenę

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
Fot. Profil Davida Camerona na Facebooku
Fot. Profil Davida Camerona na Facebooku

W Waszyngtonie mówi się, że z punktu widzenia amerykańskiego bezpieczeństwa narodowego, prezydent Barack Obama „bardziej niepokoi się perspektywą ataku terrorystycznego na Nowy Jork z użyciem broni nuklearnej niż wyczynami Rosji na Ukrainie”. W Londynie nikt nie ma wątpliwości, że premier David Cameron jest w tej chwili tak zajęty potrójną kampanią wyborczą, że nie ma dla ukraińskiego dramatu ani czasu ani głowy. I sytuacja może się zmienić dopiero za rok.

22 maja w Wielkiej Brytanii mamy wybory do Parlamentu Europejskiego. Partia Konserwatywna czuje na karku oddech Niepodległej Partii Zjednoczonego Królestwa (UKIP), której stan posiadania w tej kadencji wynosi 9 eurodeputowanych, a ma nadzieję na więcej. 18 września b. roku odbędzie się referendum, które zadecyduje o przyszłości Szkocji, a w istocie całej Wielkiej Brytanii. I chodzi nie tylko o dumę niedawnej potęgi kolonialnej, lecz o czystą pragmatykę – zysk z kilkuset platform wydobywających ropę i gaz na Morzu Północnym. Jeśli pomyśleć, że w roku budżetowym 2013– 14 skarb państwa zasilić ma 5 – 6 mld funtów zysków, widać, że jest o co walczyć. A dokładnie za rok odbędą się wybory parlamentarne, które – wobec eksplozji popularności UKIP-u – mogą zmienić mapę wpływów, zwłaszcza w Izbie Gmin. Dziś to ugrupowanie nie ma tam żadnego przedstawiciela, zaledwie trzech w Izbie Lordów, lecz przyszły rok może tę sytuację zmienić. Nic dziwnego, że premier Cameron jest tak zajęty sprawami wewnętrznymi, że nie ma czasu dla krwawiącej Ukrainy. Lecz jest to tylko jedna z przyczyn, dla których Wielka Brytania już trzeci miesiąc poprzestaje na grożeniu Putinowi palcem. Są i inne, chyba niemniej ważne.

Jeszcze pół roku temu w Wielkiej Brytanii, ale także w innych zachodnich demokracjach, słowa „wojna” nie słychać było ani w przestrzeni publicznej ni medialnej. Chyba że w korespondencjach z zapalnych punktów świata jak Afganistan, Syria czy Sudan Południowy. Przez kilka dekad trwała rewolucja kontrkulturowa, szalał pacyfizm, państwa Europy zachodniej demilitaryzowały się, redukowały wydatki na armię, znoszono obowiązkową służbę wojskową – aż hasło „zbrojenia” stało się słowem wstydliwym. Nie zapominajmy, że 48-letni Cameron, to już produkt rewolucji kontrkulturowej i nie bez powodu w jego programie wyborczym z 2010 roku widać było sporo haseł labourzystowskich, socjalistycznych. Do dziś nie afiszuje się z przyjaźnią z Ameryką, uznawaną do niedawno za „żandarma świata”, i rzadko nawiązuje do patriotyzmu oraz ważnego punktu agendy premier Thatcher, bezpieczeństwa narodowego. Przez te wszystkie lata rosyjscy agenci wpływu w kraju, w MI5, MI6, w parlamencie, mediach, w „czerwonych” związkach zawodowych i na uniwersyteckich kampusach Ox-bridge przekonywali Brytyjczyków, że „Rosja jest krajem demokratycznym i przewidywalnym partnerem politycznym i gospodarczym”. Co przytomniejsi eksperci ds. problematyki Europy Wschodniej – choć nie było pośród nich lansowanego przez „GW” prof. Timothy Gartona Asha – nazywali Wyspy „the KGB playground”, i próbowali obudzić Brytyjczyków z błogiego snu. Na próżno! A tymczasem Rosja nadal się zbroiła, wciąż kupowała broń - nie dalej jak dwa tygodnie temu w mediach pojawił się news, że nabyła od Francji kilka okrętów desantowych, a francuscy instruktorzy będą szkolić 400 zuchów rosyjskiej marynarki wojennej.

Toteż kiedy Rosja dokonała zbójeckiej inwazji na Krym, mieszkańcy zachodnich demokracji, w tym Brytyjczycy, nie bardzo rozumieli, o co w tym wszystkim chodzi. Przecież miało być tak pięknie, pokój i współpraca między narodami! A „krymska demokracja” tuż po referendum – jak należało przypuszczać, sfałszowanym – ujawniła swoją paskudną totalitarną gębę. I teraz ta „krymska demokracja” rozlewa się po wschodniej i południowej Ukrainie, budząc konsternację Zachodu. A więc wydarzenia na Krymie spowodowały w Wielkiej Brytanii, w całej anastetyzowanej przez 40 lat Europie, zamieszanie, które trwa do dziś. Lecz jak mogło być inaczej, kiedy nad takim stanem świadomości Brytyjczyków pracowało wiele generacji rosyjskich szpiegów, agentów wpływu oraz „pożytecznych idiotów”? Trudziła się nad tym Labour Party, liberalni demokraci, a nade wszystko Partia Komunistyczna Wielkiej Brytanii. Pamiętam, że kiedy w 1990 roku powiedziałam w gronie kolegów - brytyjskich dziennikarzy, że PK WB jest finansowana przez Moskwę, usłyszałam coś o „polskiej rusofobii”. Nie minął tydzień, jak tutejsze mass media podały wiadomość, iż „są poważne dowody na to, że PK WB jest utrzymywana przez Kreml”, a za pół roku ta V kolumna sowieckich wpływów była już zdelegalizowana. Wiele dobrego dla podtrzymywania image’u Związku Sowieckiego jako „demokracji w zachodnim stylu” uczyniły brytyjskie media lewicowo – liberalne, BBC, The Guardian i oczywiście komunistyczna Morning Star. A także związki zawodowe, od zawsze powiązane z lewym skrzydłem Partii Pracy. Nie bez powodu, gdy na początku lat 80. fala strajków zaczęła zagrażać funkcjonowaniu państwa, premier Thatcher wydała im wojnę. Do dziś konserwatyści z upodobaniem opowiadają sobie anegdoty z tamtych czasów, kiedy nakazała służbom granicznym zatrzymywać „osobników wyglądających na robotników, z dużym bagażem”, w którym łącznicy wwozili do kraju moskiewskie pieniądze z przeznaczeniem dla strajkujących związkowców.

Kolejnym ważnym faktorem obecnej sytuacji jest zderzenie dwóch modeli uprawiania polityki zagranicznej, brytyjskiej i rosyjskiej. Model brytyjski był kształtowany nie tylko przez Winstona Churchilla, lecz także przez Neville’a Chamberlaina i jego „politykę appeasementu”, „pokoju za wszelką cenę”. Koniec lat 30., Hitler zajmuje Sudety, brytyjski premier tak powiedział w swoim przemówieniu do narodu: ”Czechy są tylko małym krajem, o którym niewiele wiemy. Będziemy układać się z Hitlerem”. Polityka appeasementu wydała wtedy bardzo złe owoce. Mimo to – choć z innych powodów – jest dziś kontynuowana przez Davida Camerona i jego rówieśników w Westminsterze. Także „rozbrajanych” latami przez wszystkie te, finansowane przez Moskwę, ruchy pokojowe, wystąpienia znanych pisarzy, malarzy oraz naukowych autorytetów moralnych, zdarzało się, że sowieckich agentów wpływu, albo  po prostu „useful idiots”. Jakaż krzywdę dla wyważenia prawdy o historii Hiszpanii i wizerunku caudillo Franco wywarła „Guernica” Picassa, pięknie napisana powieść „Komu bije dzwon?” Hemingwaya albo filmy Luisa Bunuela i Carlosa Saury? Kiedy w madryckiej filmotece robiłam dokumentację do mojej książki, nie znalazłam jednego filmu, który opowiadałby o hiszpańskiej wojnie domowej z innej perspektywy niż republikańska. Tak dzieje się do dziś, patrz: ostatnie rewelacje jednego z najznakomitszych dramatopisarzy świata Alana Bennetta, który tak długo usprawiedliwiał Kima Philby, aż doczekał się pełnej furii odpowiedzi konserwatywnego dziennikarza  z Daily Maila. A to jedynie ułamek tej dywersyjnej, długoplanowej i konsekwentnej polityki, którą niemal 100 lat temu rozpoczął Lenin. Czyż  to nie on wymyślił określenie „pożyteczny idiota”? Dopiero teraz, z perspektywy dekad widać  jak bardzo upolityczniona była ta rewolucja kontrkulturowa, kogo lansowała, i co zwalczała. Promowała pacyfizm (jednostronny), demilitaryzację (tylko państw zachodnich), glamouryzowała terroryzm (lewacki), kompromitowała potrzebę patriotyzmu i bezpieczeństwa narodowego. A ta ciągła batalia  o prawo dostępu obywateli do informacji, która skutkuje coraz szerszym „otwieraniem się” MI5 i MI6, prawdziwy prezent dla rosyjskich służb specjalnych?

Tak więc  z jednej strony stara demokracja, z drugiej – państwo imperialistyczne, agresywne. Z jednej dotrzymywanie umów międzynarodowych i respektowanie międzynarodowego prawa, z drugie – polityka faktów dokonanych, lekceważenie traktatów i łamanie międzynarodowego prawa. Tu – negocjacje, monitorowane przez obserwatorów i niezależne media,  tam – kłamstwo, intryga i podstęp, polityczna „szara strefa”, nie liczenie się z kosztami ludzkimi. Polityka „miękka” i „twarda”, oparta na myśleniu nowoczesnej demokracji, w której centrum stoi obywatel, oraz imperialna, plująca na prawa obywatelskie. Niestety, skutek tego clashu może być tylko jeden, właśnie taki, jaki obserwujemy na Ukrainie.

Na początku marca przed One Hyde Park, najdroższym kompleksem mieszkalnym w Wielkiej Brytanii, gdzie kilka apartamentów należy do rosyjskich oligarchów, widziałam tłum Ukraińców z banerami „Ukraine in fire!” i „We don’t want your bloody money”. Kilku magnatów szybko ogłosiło swoje wsparcie dla Majdanu – ale minęły dwa miesiące, szala zwycięstwa wcale nie przechyliła się na stronę Ukrainy, dostrzegli desinteressement rządu Camerona, i dziś już nic nie słychać o „pomocy dla Ukrainy”. Warto pamiętać, że – jak niedawno podały brytyjskie media - o ile  w 1990 roku Index FUTSI 250 notował jedynie 19% spółek pochodzenia zagranicznego, dziś jest to 40%, w tym wiele pieniędzy rosyjskich i ukraińskich. Przy tej skali interesów, ani rosyjscy oligarchowie ani Cameron, uzależniony od polityczno-biznesowego establishmentu, który korzysta z rosyjskich inwestycji - nie zaryzykują wiele. Wydaje się, że obie strony już dokonały wyboru. Stąd przeciągające się i w istocie niewiele znaczące ostrzeżenia Rosji przed „dalekosiężnymi konsekwencjami gospodarczymi”, i pozorowane działania jak zakazy wizowe czy zamrażanie aktywów bankowych kilkudziesięciu ludzi powiązanych z Putinem. Które minister spraw zagranicznych Siergiej Lawrow skwitował krótkim „to nie jest dla nas wielka tragedia”,  i rzeczywiście nie jest. Ukraina nadal krwawi, lecz ani rząd Davida Camerona, ani Angeli Merkel czy Francois Hollande’a,  nie kwapią się, aby temu rozlewowi krwi zapobiec. I nic nie zapowiada zmian.

Elżbieta Królikowska-Avis. Londyn. 12 maja 2014

Komentarz opublikowany na portalu SDP.PL

Autor

Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych