Tylko Donbas czy cała „Noworosja”? Zasadniczy dylemat Kremla

Fot. PAP/EPA
Fot. PAP/EPA

W cieniu dywagacji na temat, czy Rosjanie otwarcie wejdą na wschodnią Ukrainę, by anektować ją albo ustanowić tam marionetkową republikę ginie pytanie nie mniej ważne, a może i ważniejsze. Brzmi ono tak: jeśli wejdą, to czy „ograniczą się” do obwodów Donieckiego i Ługańskiego, czyli matecznika separatystów, do rejonów gdzie ewidentnie dysponują oni nie tylko sympatią, ale miejscami też czynnym poparciem większości ludności, czy też zagrają o więcej?

O więcej, czyli o Charków, Dniepropietrowsk, Zaporoże, Chersoń, Nikołajew, a może i Odessę. O szeroki pas, na kształt półksiężyca otaczający od wschodu i południa Ukrainę centralną i odcinający jej dostęp do morza.

Jest to pytanie o zupełnie zasadniczym znaczeniu. Bo Ukraina pozbawiona jedynie wysuniętych najbardziej na wschód Doniecka i Ługańska poniosłaby oczywiście dotkliwą prestiżową porażkę, ale nadal pozostawałaby krajem dużym. Znacznie większym np. od Polski, i dysponującym niebagatelnymi, nawet jeśli obecnie w niewystarczającym stopniu wykorzystywanymi) atutami strategicznymi i przemysłowymi.

Co więcej, odejście Ługańska z Donieckiem (gdyby ograniczyło się do tego tylko obszaru) oczywiście bolałoby, ale zarazem patrząc z punktu widzenia Kijowa można by skomentować je słowami: „baba z wozu, koniom lżej”. Bo wraz z Donbasem (czyli węglowym zagłębiem doniecko-ługańskim) odeszłyby nie tylko rejony, jak powiedziałem wyżej, sprawiające najwięcej kłopotu, w najwyższym stopniu nie identyfikujące się z ukraińską państwowością, z najwyższym odsetkiem ludności nienawidzącej Kijowa. Odeszłyby głęboko deficytowe kopalnie. W sensie wąsko ekonomicznym dla Ukrainy zyski przeważałyby wręcz nad stratami. W sensie politycznym – kraj znacznie łatwiej byłoby zintegrować, i skierować na ścieżkę nowoczesności. Zadana przez Rosję krzywda byłaby więc bolesna, ale do przeżycia.

Ale inaczej byłoby, gdyby Kreml zdecydował realizować plan maksimum, i zająć całą Noworosję (tak te tereny nazywane były w XVIII wieku, gdy książę Potiomkin przyłączył je do Imperium, i nieprzypadkowo ostatnio Władimir Putin zaczął posługiwać się tym przez długie dekady archaicznym terminem). Wtedy z Ukrainy zostaje niemalże kadłubek. Traci ponad 40 procent obszaru, staje się państwem terytorialnie zbliżonym do Polski. Jest krajem odciętym od morza, co w oczywisty sposób drastycznie redukuje jej możliwości rozwojowe.

Ale co najważniejsze, również z rosyjskiego punktu widzenia – Ukraina traci wtedy (a Rosja w tej czy innej formie zyskuje) nie tylko deficytowe kopalnie Donbasu. Bo to na obszarze Noworosji leży najważniejsza część tego segmentu ukraińskiego (czytaj: poradzieckiego) przemysłu, który zachował względną nowoczesność i konkurencyjność.

Chodzi tu w szczególności o przemysł zbrojeniowy. Sporą część zbrojeniówki, a przy tym właśnie tej bardziej wyrafinowanej technicznie, władze ZSRR ulokowały właśnie na Ukrainie wschodniej i południowej (ale, co bardzo istotne, akurat nie w Donbasie). Dniepropietrowsk – to zakłady „Jużmasz” i biuro konstrukcyjne „Jużnoje”, zajmujące się projektowaniem i wytwarzaniem techniki rakietowo-kosmicznej. W Zaporożu fabryka „MotorSicz” produkuje silniki helikopterowe, firma „Iwczenko-Progress” projektuje silniki dla najnowocześniejszych myśliwców. Nikołajew – to wyspecjalizowane zakłady, produkujące silniki okrętowe (w ogóle na ukraińskim wybrzeżu znajduje się kilka nowoczesnych stoczni, zajmujących się produkcją wojenną). Charków – to wyrafinowane systemy sterowania rakiet, w tym - balistycznych.

Co niezwykle ważne – aż do ostatnich dni większość tych zakładów pracowała również w kooperacji ze… zbrojeniówką rosyjską. Ukraina, rzecz jasna, ogłosiła ostatnio, że tę współpracę zrywa. Dla rosyjskiej zbrojeniówki – a co za tym idzie, dla rosyjskiej armii i dla napiętych programów jej modernizacji – oznacza to bardzo poważne kłopoty. Naprawdę bardzo poważne (choć zapewne w pewnej perspektywie czasowej przezwyciężalne).

To, co napisałem powyżej, jest oczywiście dla Kremla argumentem na rzecz nie ograniczania się do Donbasu, który prestiżowo jest oczywiście ważny, ale pod każdym innym względem stanowiłby dla Rosji gorzką pigułkę, i sięgnięcia po całość „Noworosji”. Tym bardziej, że posiadając ją, ale nie wcielając formalnie do Federacji Rosyjskiej można by dalej grać, mamić Kijów zgodą na zjednoczenie z Odessą i Charkowem w zamian za objęcie rosyjskimi wpływami całości kraju.

Dodajmy, że zajęcie tych terenów oznaczałoby uzyskanie przez Moskwę nie tylko lądowego dostępu do Krymu (a więc nie trzeba byłoby budować mostu przez cieśninę kerczeńską; a więc nie trzeba byłoby dostarczać wody na półwysep, bo w ręku Rosjan znajdzie się wtedy ukraiński wodociąg, nawadniający Krym wodą z Dniepru), ale też do Mołdawii i Naddniestrza (co radykalnie zwiększałoby możliwości polityki rosyjskiej w tym rejonie, a także na Bałkanach). Wnioski wydają się więc oczywiste.

Ale właśnie wcale nie są oczywiste.

Według amerykańskich ekspertów pokonanie ukraińskiej armii i zajęcie całego „półksiężyca” zajęłoby Rosjanom tylko cztery dni. Można byłoby zachłysnąć się blitzkriegiem. Ale co potem?

Bo poza Donbasem siła polityczna prorosyjskiego separatyzmu zdecydowanie maleje. Na całym obszarze „Noworosji” dominuje wprawdzie ludność rosyjskojęzyczna, ale znacznie większy, w porównaniu z Donieckiem czy Ługańskiem, jej procent identyfikuje się tam z państwowością ukraińską. A natężenie emocji antykijowskich i skuteczność propagandy „antybanderowskiej” jest zdecydowanie mniejsza. To rosyjskojęzyczni młodzi odessyci (mieszkańcy Odessy) pokonali przecież w walce ulicznej miejscowych i przysłanych z zewnątrz prorosyjskich separatystów. Odsetek etnicznych i świadomych narodowo Ukraińców też jest na pozadonbaskich obszarach „półksiężyca” większy, niż w Ługańsku czy Doniecku.

Oznacza to, że cały ten obszar po ewentualnym zajęciu przez Rosjan objęty zostałby ukraińską irredentą. Ze sporą dozą prawdopodobieństwa można powiedzieć, że dopiero wtedy zaczęłaby się tam wojna domowa. Wojna, oczywiście podsycana przez Ukrainę (granica między „Noworosją” a Ukrainą kijowską to byłoby blisko tysiąc kilometrów; udzielanie pomocy, przerzut w obie strony ludzi, a w jedną – broni i amunicji byłby dość prosty).

A Ukraina zaangażowałaby się w taką wojnę w stopniu wielkim, bo też emocje po zajęciu przez Rosjan „półksiężyca” byłyby nieporównywalne z przeżywanymi obecnie, czy nawet po ewentualnej ostatecznej utracie Donbasu. Bo Donbas przez wielu Ukraińców zawsze traktowany był jako organizm przynajmniej częściowo obcy. Z resztą „Noworosji” jest jednak inaczej. „Kijów – ojciec, Odessa – matka” – brzmi ukraińskie powiedzenie… Zapewne ta wojna byłaby nie do udźwignięcia przez miejscowe siły prorosyjskie. Główny jej ciężar musiałaby więc wziąć na siebie regularna armia FR. Jaki byłby jej dalszy przebieg? Jak reagowaliby Rosjanie, gdy po patriotycznych uniesieniach pierwszych tygodni rosyjskie rodziny znów zaczęłyby odbierać „gruz 200” („ładunek 200” – w kodowym języku rosyjskich struktur siłowych oznacza ciała zabitych żołnierzy?) Jaki miałoby to długofalowy wpływ na polityczną sytuację w Rosji?

No i oznaczałoby to eskalację. Bo Zachód, nawet jeśli początkowo niechętny angażowaniu się na wschodzie Europy, mógłby być zmuszony do stopniowej radykalizacji postawy. Bombardujące widzów telewizyjne obrazki ukraińskich cywili zabijanych przez rosyjskich żołnierzy i sama wizja pt. „Europejczycy walczą o wolność, a nasze rządy nic nie robią!” powodowałyby zapewne rosnący społeczny nacisk i na administrację waszyngtońską, i na gabinety państw Unii, i na Brukselę. To nawet wbrew pierwotnym planom zachodnich polityków mogłoby się skończyć naprawdę bardzo dotkliwymi sankcjami. Zimną wojną, i szkodzeniem przez USA interesom rosyjskim na całym świecie, wszędzie tam, gdzie Amerykanie mogliby to skutecznie robić.

Innymi słowy – scenariusz okupowania całego wschodu i południa Ukrainy musi bardzo Putina i jego otoczenie kusić, bo też zapewniałby im naprawdę realne korzyści gospodarcze, wojskowe i polityczne. Ale z drugiej strony oznaczałoby to też wielką niepewność, bo uruchomione zostałyby – i na Ukrainie, i na Zachodzie, i w końcu w samej Rosji - ogromne dynamiki, które mogłyby pójść w różne, w tym i krańcowo złe dla Kremla strony. „Ograniczenie się” do Donbasu to zyski umiarkowane, za to pewne, i sytuacja pod kontrolą. Opanowanie „Noworosji” – to zyski na pewno znacznie większe, ale sytuacja niemal niekontrolowalna.

Kreml stoi wobec bardzo zasadniczego dylematu.

Piotr Skwieciński

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Autor

Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych