W najbliższy poniedziałek i wtorek w Luksemburgu spotkają się ministrowie spraw zagranicznych i ministrowie obrony 28 państw Unii Europejskiej. Będą rozmawiać przede wszystkim o Ukrainie. O ewentualnych dalszych sankcjach wobec Rosji, o wsparciu dla Ukrainy, o szkoleniach jej służb mundurowych.
Dwa dni temu przewodniczący Komisji Europejskiej Jose Manuel Barroso powołał zespół zadaniowy, złożony z 30 urzędników brukselskich, który ma zajmować się wyłącznie koordynacją pomocy europejskiej dla Ukrainy. Na razie jej suma w przeliczeniu na pieniądze to 11 miliardów euro. Wciąż mało, gdy weźmie się pod uwagę skalę potrzeb tego kraju i wyzwań, przed którymi stanął. Widać jednak, że w sprawie pomocy dla Ukrainy elity państw europejskich są bardziej zdeterminowane i mimo wszystko oferta ta wciąż się powiększa.
Pojawiają się też indywidualne oferty pomocy w przypadku groźby zakręcenia przez Rosję kurka gazowego dla Ukrainy, na przykład ze strony Słowacji (tłoczenie gazu rurą w drugą stronę, z zachodu na wschód) i Węgier (codzienna dostawa wydobywanego tam gazu ziemnego). Na razie nie słychać nic o takiej ofercie indywidualnej pomocy ze strony Polski.
Polscy ministrowie spraw zagranicznych i obrony powinni na przykład wnieść uzupełnienie do programu szkoleń ukraińskich służb mundurowych przez Europę, który obejmuje wszystko (milicja, żandarmeria, straż graniczna…) ale nie armię. A tymczasem w obliczu najpoważniejszego zagrożenia, przed którym stanęła Ukraina, zagrożenia wojną, to właśnie armia powinna być szkolona przez Zachód. Nawet jeśli nie jest możliwe przybycie w razie wojny z bezpośrednią pomocą interwencyjną na Ukrainę, NATO i UE nie powinny sobie wiązać rąk, gdy idzie o szkolenia ukraińskiej armii. Wypadałoby pomóc narodowi, który nie wahał się wysłać swych żołnierzy, by wesprzeć interwencje Zachodu w Iraku i Afganistanie. Jeszcze gorzej w Europie z wykrzesaniem woli politycznej wobec sankcji, które należałoby nałożyć na „zbójeckie państwo” (rough state), jakim okazała się Rosja. Polski minister spraw zagranicznych powinien zaproponować w Luksemburgu wyrzucenie Rosji z Rady Europy.
Wbrew z pozoru lekceważącego tonu, jaki przybrał Putin po wyrzuceniu jego kraju z ekskluzywnego klubu najbardziej wpływowych państw świata G-8, on i jego przyboczni przeżyli to mocno. Rosja zawsze snobowała się na to, by uchodzić za jeden z kilku najważniejszych państw decydujących o losach świata. Teraz państwo, które dokonało I rozbioru innego europejskiego państwa (ukraiński Krym) i szykuje się do II rozbioru (przez inspirowany przezeń bunt separatystów, przygotowywaną interwencję zbrojną lub rozczłonkowanie Ukrainy przez narzuconą federalizację) należy powiedzieć mu, że nie ma dla niego miejsca w największym klubie europejskim – w Radzie Europy. Jak dotąd jedynym europejskim krajem, który do niego nie należy (i słusznie), jest Białoruś. Ma jedynie status obserwatora. A czy po aneksji Krymu przez Rosję i jej dywersji wewnątrz Ukrainy jest to kraj bardziej grzeszny niż Rosja?
Z pewnością nie! Więc co jeszcze robi Rosja w Radzie Europy? Nie wystarczy tylko zawiesić jej prace do końca roku w Zgromadzeniu Parlamentarnym Rady Europy, co postanowiono wczoraj. Trzeba wyrzucić ją z całej organizacji. Mam nadzieję, że minister Sikorski postawi taki postulat w Luksemburgu. Gdyby zażądała tego cała Unia Europejska, pozostałe kraje Europy nie miałyby w tej sprawie pola manewru.
Jarosław Sellin
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/swiat/191090-co-jeszcze-robi-rosja-w-radzie-europy-trzeba-wyrzucic-ja-z-calej-organizacji