Roman Graczyk: Rząd Manuela Vallsa to ryzykowny ruch Hollande’a. Nowy premier nie jest ulubieńcem ani lewicowego ludu, ani salonów

fot. PAP/epa
fot. PAP/epa

Mianując Manuela Vallsa na szefa Pałacu Matignon prezydent Hollande zaskoczył i obserwatorów politycznych i – przede wszystkim – swoich zwolenników.

Dotychczasowy minister spraw wewnętrznych nie jest ulubieńcem ani lewicowego ludu, który wybrał w 2012 r. Hollande’a, ani salonów, które nadają ton lewicowej opinii publicznej. O ile jest prawdą, że Hollande zawodzi w oczach swoich wyborców, to ten zawód jest raczej wynikiem jego nie dość ortodoksyjnej polityki, szczególnie w zakresie gospodarki i spraw społecznych.

Tymczasem prezydent dokonał teraz zmiany kursu nie na lewo lecz na prawo. Jego dotychczasowa socjal-demokratyczna linia (i tak już kontestowana przez zwolenników) prawdopodobnie skręci w stronę linii socjal-liberalnej Vallsa. Lewicowy lud zawył, podobnie jak część establishmentu Partii Socjalistycznej (np. były I sekretarz Henri Emmanueli), uznając ten ruch głowy państwa za zdradę ideałów.

Z ich punktu widzenia krytyka jest uzasadniona. Manuel Valls to polityk, który potrafił otwarcie zakwestionować 35-godzinny tydzień pracy (jedno z nietykalnych zdobyczy socjalnych z epoki Lionela Jospina), opowiadać się za polityką kwotową w zakresie imigracji, lub prowadzić jako minister spraw wewnętrznych politykę likwidacji nielegalnych obozowisk romskich i wydalania ich mieszkańców do krajów pochodzenia (głównie Rumunii i Bułgarii).

Z punktu widzenia zdrowego rozsądku trzeba byłoby powiedzieć: oto polityk Partii Socjalistycznej, który stara się chodzić po ziemi, dlatego bujający w obłokach zwolennicy i ideolodzy PS tolerują go z najwyższym trudem. No to teraz mają pasztet: facet, którego ciągle porównywali z Sarkozym (w ich ustach to obelga) zostaje oto premierem. Katastrofa!

Skoro tak się sprawy mają z lewicową bazą, to dlaczego szef państwa powołał na stanowisko premiera akurat Vallsa, a nie – dajmy na to – Martine Aubry (autorkę reformy o 35-godzinnym tygodniu pracy)? Dlatego, że finanse publiczne trzeszczą w szwach, Francja po raz kolejny nie dotrzyma danej Komisji Europejskiej obietnicy zredukowania deficytu budżetowego do 3 proc. PKB, bezrobocie rośnie, ożywienie gospodarcze nadchodzi ledwo-ledwo (Europejski Bank Centralny przewiduje w tym roku dla Francji wzrost 1,2 proc.).

Hollande zapowiedział w zimie zwrot w polityce gospodarczej, nazwany Paktem Odpowiedzialności, który ma być niebawem głosowany w Zgromadzeniu Narodowym, a który polega na obniżce obciążeń podatkowych przedsiębiorstw, w zamian za zwiększone inwestycje w rozwój. Hollande uznał, że na jakiś czas musi schować do szafy swoje równościowe hasła z kampanii i spróbować ożywić gospodarkę. Że bez tego żadna sensowna polityka socjalna nie jest możliwa.

A Valls jest uważany za polityka zdecydowanego, zdolnego prowadzić swoją ekipę twardą ręką, w przeciwieństwie do ustępującego premiera Jeana Marca Ayraulta, który dopuszczał sprzeczne wypowiedzi ministrów. W nowej ekipie nie ma sensacji. Obecność Ségolène Royale jest raczej wydarzeniem towarzyskim niż politycznym. W rządzie zostaje ultra-lewicowa minister sprawiedliwości Christiane Taubira (z którą Valls darł koty).

Najważniejsza nominacja to Michel Sapin, który przechodzi z ministerstwa pracy do ministerstwa finansów – kluczowego dla polityki gospodarczej rządu. To on zatem będzie głównym wykonawcą owego socjal-liberalnego zwrotu. Pole manewru jest wąskie, np. partia zielonych odmówiła udziału w tym rządzie, większość PS w Zgromadzeniu jest minimalna. Hollande gra więc „va banque!”, prawdopodobnie uznając, że to już ostatni dzwonek na zmiany, które poprawią koniunkturę i pozwolą na socjalne popuszczenie pasa przed kampanią prezydencką w 2017 roku. Ruch prezydenta jest ryzykowny, ale być może konieczny.

Roman Graczyk

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych