Paulo Sousa był świetnym piłkarzem. Takim, o jakim w czasach jego gry polska kadra mogła tylko pomarzyć. A i dziś brakuje nam takiego zawodnika w środku pola. Trenerem jest nierównym. Zdążył zanotować parę sukcesów (m.in. mistrzostwo w Izraelu oraz w Szwajcarii), ale też nigdzie nie zagrzał miejsca na dłużej. O tym sami się właśnie przekonaliśmy. Ale czy jest powód do aż takiej wściekłości, jaka od kilku dni wylewa się w mediach?
Według mnie nagłówki w gazetach czy emocjonalne komentarze dziennikarzy to gruba przesada. Czego niby mieliśmy się spodziewać po stonowanym Portugalczyku? Jego trenerska kariera nie pozostawiała wątpliwości – wpada do nas na chwilę, by nieźle zarobić, a jeśli sportowo coś pójdzie nie tak, to przy pierwszej okazji skorzysta z atrakcyjniejszej oferty. Wybrał więc lepszą pensję w sąsiedztwie Copacabany, nawet mimo konieczności codziennej pracy zamiast rzadkich zgrupowań z naszymi Orłami.
Takie prawo najemników. O honorze nie ma co wspominać. Bo futbol wciąż ma z nim wiele mniej wspólnego niż z biznesem.
Jeszcze w listopadzie spora część kibicowskiej Polski chciała jego wyrzucenia. Po kompromitacji w meczu z Węgrami, skandalicznym zwolnieniu kapitana (!) z udziału w kluczowym spotkaniu i kolejnym żenującym przedstawieniu naszych grajków. A dziś nagle wszyscy oburzeni, że Sousa nas zostawił na lodzie.
Na kąśliwe uwagi pozwalają sobie również piłkarze reprezentacji. A gdzież oni byli, gdy trzeba było pokonać średniaków z Węgier, czy wreszcie po dekadach ugrać trzy punkty na Anglikach, gdy nadarzyła się prawdziwa okazja? Gdzie byli, gdy Sousa na odprawie przed meczem ze Słowacją tłumaczył im, jak Słowacy rozgrywają rzuty rożne (niestety proroczo)? I czy na pewno są zwolennikami pełnej jedności drużyny z trenerem? Końcówka ich pracy z Jerzym Brzęczkiem na to nie wskazuje.
Faktem jest, że Sousa nie poprowadził Polski do zwycięstwa z żadnym poważnym rywalem. Jak więc Biało-Czerwoni mieli pod jego wodzą pokonać Rosję? Mogliśmy liczyć tylko na zasadę, według której każda seria kiedyś się kończy.
Nie bronię go ani nie usprawiedliwiam, bo sam puściłem pod nosem niejedną wiązankę oglądając efekty jego pracy i słuchając jego dyrdymałów na konferencjach prasowych. Lecz który trener ich nie wygłaszał? Engel? Boniek? Janas? Beenhakker? Majewski? Smuda? Fornalik? Nawałka? Brzęczek? Z tej XXI-wiecznej plejady chyba tylko do obecnego szkoleniowca Piasta Gliwice nie można mieć pretensji za odklejenie od rzeczywistości przed kamerami. Jeśli zaś chodzi o wyniki kadry, to żaden z wymienionych nie osiągnął spektakularnego sukcesu. Nie można bowiem w 40-milionowym kraju uważać za takowy awansu do ćwierćfinału Mistrzostw Europy, na które dostało się pół kontynentu.
Co dalej? Może i Adam Nawałka to dobra opcja? On już w Rosji z naszą kadrą grał. Wie, jak ustawić „niski pressing”. Może nie będzie kompromitacji. Ale z naszą kadrą wszystko jest palcem po wodzie pisane. Na papierze powinniśmy sobie z Rosjanami poradzić, zwłaszcza będącymi w takiej formie, jak w ostatnim czasie. Lecz z drugiej strony trzeba pamiętać, że Wojciech Szczęsny wyciągał z bramki piłkę po strzałach graczy z Albanii, Andory i San Marino.
Piękno nieprzewidywalności futbolu? Raczej fakt, że w polskim wydaniu piłka nożna to dyscyplina upośledzona, a miliony ją kochających jeszcze się do tego nie przyzwyczaiły.
Ja niestety coraz częściej skłaniam się do podejścia z piosenki Kultu: „To paranoja / paranoja zgoła nie moja / sport, każdy przyzna / to rozrywka, a nie »Bóg, Honor, Ojczyzna«”.
Oczekujemy honorowej, godnej polskich barw postawy od najemnika z Portugalii z sześciocyfrową pensją? A może zacznijmy jej oczekiwać od tych asów, którym nie wystarcza sił albo chęci do biegania przez 90 minut odpowiednio intensywnie, myślenia na boisku, szlifowania swoich umiejętności na treningach? Nie mówię o wszystkich, ale niestety dotyczy to sporego odsetka naszych futbolistów.
I dalej – dlaczego wymagamy od trenera reprezentacji, a nie wymagamy od władz związku, władz ligi, władz klubów? Talenty rozmieniane na drobne, bo po kilku udanych akcjach młodziaki wyjeżdżają za granicę na kosmiczne dla nich kontrakty, by szybko przykleić się do ławki rezerwowych (lub trybun), gdy tylko zachodni trener zorientuje się, że Polacy w korkach jednak mają jakieś takie niedobory – a to techniczne, a to taktyczne, a to mentalne, a to językowe, itd.
Dlaczego nie wymagamy od ludzi rządzących naszą piłką, by zaczęli wreszcie dbać o kształcenie trenerów? Które polskie nazwisko trenerskie cokolwiek znaczyło za granicą w ostatnich, powiedzmy, 30 latach? Incydentalnie Piotr Nowak w USA i dość regularnie Henryk Kasperczak w krajach Afryki oraz lidze francuskiej. Sukcesy Marka Zuba na Litwie to jednak trochę niska półka, choć i tak wyższa niż dorobek Macieja Skorży z olimpijską kadrą ZEA. Aby usłyszeć za granicą słowa uznania wobec polskiego szkoleniowca, trzeba się wybrać do Grecji i porozmawiać ze starszymi kibicami. Ci pamiętają świetną robotę Kazimierza Górskiego, Jacka Gmocha (również na Cyprze), czy Andrzeja Strejlaua (cenionego też w Chinach). Prehistoria. Podobnie jak z sukcesami naszej reprezentacji.
Problem jest oczywiście głębszy, bo ciężko się wybić – a więc wypromować, doszkolić, odnaleźć w pracy za granicą – trenerowi, który niewiele osiągnie z polskim klubem na arenie międzynarodowej. A ta perspektywa coraz bardziej się od nas oddala. Poziom polskiej ligi jest katastrofalny, liczba najwyżej przeciętnych zawodników ściąganych za pół darmo zza granicy i zabierających miejsca młodym Polakom – zatrważająca. Kluby nie inwestują w dojrzewających piłkarzy, nie budują ich mentalnie, nawet nie próbują wykorzystać ich u siebie nieco dłużej. Gdy tylko da się zarobić, puszcza się ich byle gdzie, byle na koncie się zgadzało. I następny, i następny. Ale żaden z naszych klubów nie może nawet marzyć, by w dającej się przewidzieć przyszłości stał się Ajaxem Amsterdam. O wszechwładnych zachłannych menedżerach psujących podejście tych chłopaków, nawet szkoda wspominać.
A zatem jeszcze raz za Kazikiem: sport to rozrywka, a nie „Bóg, honor, ojczyzna”. Z takim podejściem łatwiej zderzać się z bolesną rzeczywistością. A skoro rozrywka, to radość. Zaś radosny futbol to Puchar Narodów Afryki. Ta impreza startuje już 9 stycznia. Gorąco polecam. Może być ciekawiej i przyjemniej niż dwa miesiące później podczas oglądania parad pewnego miłośnika tytoniu walczącego z chronicznym reprezentacyjnym niefartem czy dreptania (ale za to eleganckiego!) jego przyjaciela.
Będzie trochę dobrej piłki, trochę afrykańskiego kolorytu na trybunach, trochę folkloru, trochę sportowych kuriozów (w debiutującej w PNA reprezentacji Komorów tylko jeden zawodnik urodził się na tym archipelagu) i trochę słabiutkich ekip, które pokażą, jak się walczy mimo niedostatków umiejętności. No i rzecz wydarzy się w bliskim memu kibicowskiemu sercu Kamerunie - ojczyźnie Rogera Milli, Thomasa N’Kono, czy Samuela Eto’o.
Będę trzymał kciuki za Nieposkromione Lwy, licząc na to, że nasze Orły (na Czarnym Lądzie to miano noszą Nigeryjczycy) znajdą w nich inspirację przed potyczką ze Sborną.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/sport/579975-dajmy-juz-spokoj-sousie-nie-on-jest-glownym-problemem