Nie interesują mnie talk-show i okładki kolorowych gazet, gwiazdorzenie nie jest zgodne z moją naturą - mówi Kamil Stoch w rozmowie z Cezarym Kowalskim.
Ostatnie pana sukcesy, a także pozostałych polskich skoczków, to dowód na to, że dekada sukcesów Adama Małysza nie została w tej dyscyplinie sportu zmarnowana. Coś za tym poszło…
Małysz swoimi wynikami, swoją postawą, jaką prezentował także poza skocznią, przyczynił się do tego najbardziej. Zwrócił uwagę mediów, kibiców, sponsorów. Znalazły się środki na szkolenie ówczesnej grupy skoczków, ale także powstał projekt szkolenia młodzieży. Związek w porozumieniu z Lotosem stworzył plan, który okazał się superpomysłem, i teraz mamy tego efekty. Ja się nie wywodziłem bezpośrednio z tego programu, bo już wtedy skakałem, jednak swego czasu dostałem też stypendium. Miałem zapewnioną pomoc materialną. Są kraje, które nie patrzyły przyszłościowo, nie inwestowały w młodzież i teraz mają problem. Możemy być dumni, że wyciągnęliśmy wnioski sprzed lat, kiedy miewaliśmy sukcesy jak za czasów Bobaka czy Fijasa, ale na dłuższą metę nic z tego nie wynikało. Zawsze mieliśmy zdolnych zawodników, jednak szkolenie nie było do końca zorganizowane. Teraz wszystko jest poukładane od A do Z. Od samego dołu.
Brakuje tego w piłce nożnej, mamy stadiony, nie ma systemu szkolenia.
Moim zdaniem w piłce jesteśmy też skazani na sukcesy. Nie wiem, co tam nie gra, ale wiem na pewno, że młodzież w Polsce garnie się do sportu. Potrzeba jedynie ludzi, którzy swoją postawą wskażą drogę.
Czyli nie zgadza się pan z tezą, że obecne pokolenie preferuje grę, ale na Play Station?
Nie zgadzam się. Mogę to wyjaśnić na przykładzie mojej okolicy, czyli Zakopanego. Sport propagują szkoły, rodzice dzieciaków też są świadomi, jaką rolę może on odgrywać w kształtowaniu charakteru młodego człowieka. Poza tym my mamy świetne wyniki i jest to najlepsza zachęta. Zmienia się też sposób, w jaki ludzie uprawiający sport są postrzegani przez społeczeństwo. Sam pamiętam, jak zaczynałem. Na widok biegającego po górach ludzie pukali się w głowę albo zastanawiali się, czy chłop nie ma nic do roboty. Nie rozumieli tego. Teraz biegają sami dla siebie.
Skoki są zatem chyba jedyną dyscypliną sportu w Polsce, w której sprawy idą w dobrym kierunku?
W ogóle dyscypliny zimowe się rozwijają. Biathlon, biegi narciarskie. To najlepszy przykład na to, że w Polsce można wykonać jakąś pracę, potraktować temat profesjonalnie. A nie tylko mówić, że się nie da.
Małysz to był naturszczyk, wybitny talent, pan do wszystkiego dochodzi po kolei, jak w podręczniku. Po prostu musiał pan to mistrzostwo w końcu zdobyć…
Z tym, że musiałem zostać mistrzem, niekoniecznie się zgodzę. Ale znaleźć się w czołówce – to chyba rzeczywiście tak. Jestem typem zawodnika, który na swój sukces musi długo i ciężko pracować. Nie ominąłem żadnego pułapu, wszystko było systematyczne. Musiałem swoje w życiu przejść. Po tym, jak będąc dzieckiem, byłem rozchwytywany i zrobiła się wokół mnie otoczka medialna, nagle wszystko się zmieniło. Zacząłem dojrzewać, zmieniły się moje parametry fizyczne, pogubiłem się. Bo skoki są sportem bardzo technicznym, jakiekolwiek zmiany w organizmie mają wpływ na odległość. Urosłem, straciłem technikę i orientację. Na szczęście miałem rodziców, trenera Sobańskiego w szkole, ludzi, którzy mi pomagali, byli przy mnie i potrafili mi wytłumaczyć, że tak już jest. Jak w końcu się przełamałem i trafiłem do kadry; wówczas był już ten boom wokół Adama i nie ułatwiało mi to pracy. Ale wiedziałem, że kiedyś nadejdzie mój czas.
Najlepsze wyniki osiągał pan wówczas, kiedy Małysz z jakichś powodów nie startował. Może ten cień mistrza trochę na pana działał?
To przypadek, a przecież mój wtedy pierwszy dobry wynik w Pucharze świata osiągnąłem, kiedy Adam był. On zajął dziewiąte miejsce, a ja siódme.
Irytował się pan, kiedy nazywano pana następcą Małysza…
Tak, ale teraz już nie. Nauczyłem się z tym żyć. Uświadomiłem sobie, że takie są po prostu oczekiwania. Ja również jestem kibicem i też jestem wymagający. Smucę się, kiedy reprezentacja piłkarska przegrywa, żądam lepszej gry. Widzę, że są dobrzy zawodnicy, tylko trzeba z nich zrobić drużynę.
Może po prostu zwyczajnie lepiej się pan czuje, będąc numerem jeden?
Właśnie że tak się nie czuję. Uważam się za jednego z najlepszych, zajmuję miejsce, do którego bardzo długo w życiu dążyłem, teraz pracuję na to, aby to utrzymać, a nawet stać się lepszym, bo to nie jest jeszcze ten pułap moich możliwości. Druga sprawa to fakt, że mamy świetną drużynę, nie ma wywyższania się, bo skład jest wyrównany. Najlepszy dowód to ostatni Puchar Świata, kiedy wygrał Piotrek Żyła, i mistrzostwa Polski, w których oddałem bardzo dobre skoki. Bardzo chciałem, a jednak nie wygrałem. Tworzymy zespół z prawdziwego zdarzenia. Lubimy się, spotykamy poza skocznią, wszyscy jesteśmy w podobnym wieku i prawie wszyscy z okolic Zakopanego.
Istnieje jeszcze coś takiego jak charakter polskiego górala?
Jak najbardziej. Objawia się w pozytywny sposób. Jesteśmy zawzięci, ale jeśli chodzi o pracę, wytrwałość.
Jesteście przywiązani do tradycji?
Ona właśnie także nas trzyma. Jestem polskim góralem, w tej tradycji i religii katolickiej się wychowałem, gdy chodziłem do szkoły podstawowej, używałem tylko dialektu góralskiego. Fakt, że to też już wszystko jest zmodyfikowane, ta tradycja zanika. Kiedy pojechałem do swojej babci i posłuchałem, jak rzeczywiście można mówić po góralsku, zrozumiałem tylko niektóre słowa (śmiech). Ubolewam nad tym, tradycja to nasza tożsamość. Warto mieć świadomość, skąd się jest.
Otwarcie wypowiada się pan na temat swojej wiary.
Słucham naszego papieża Jana Pawła II, który tutaj, w tych górach powiedział przed laty: nie wstydźcie się swojego krzyża. Byłem na tej mszy jako mały chłopak, ale pamiętam.
Wywodzi się pan z wykształconej rodziny.
Tak, rodzice są Porządnymi ludźmi, tata jest psychologiem. Ja też, mimo że jestem mocno zajęty skakaniem, zdobyłem tytuł magistra, dużo czytam.
W kadrze skoczków korzystał pan jednak z usług innego psychologa, Kamila Wódki. Pomógł?
Bardzo. Podczas uprawiania sportu są sytuacje, w których można się pogubić, ale także te wokół, np. relacje z dziennikarzami czy ze zwykłymi ludźmi na ulicy. W tej chwili doszliśmy już do takiego etapu, że zakończyliśmy współpracę, powinienem iść sam. I idę, latam wysoko, lecz po ziemi stąpam twardo.
I sam pan zdecydował, że nie chce być sportowcem celebrytą?
To był wybór mój i mojej żony, z której zdaniem bardzo się liczę, i jestem jej dozgonnie wdzięczny choćby za to, że za mnie wyszła (śmiech). Doszliśmy do wniosku, że nie jest mi potrzebne gwiazdorzenie, to nie jest zgodne z moją naturą, nie interesują mnie talk-show i okładki kolorowych gazet. Wywiadów też z reguły odmawiam. Moimi sprawami marketingowymi i PR-owymi zajmuje się żona.
Stać pana na ciekawe refleksje, ma pan łatwość wypowiedzi. Może jednak warto odciąć jakieś kupony od zdobywanej sławy?
Nie interesuje mnie to. Refleksja generalna jest taka, że chciałbym podziękować tym wszystkim, którzy mi pomogli i pomagają, abym był wartościowym człowiekiem i sportowcem. Rodzicom, żonie, nauczycielom, trenerom. Mam niesamowite szczęście do ludzi z najbliższego otoczenia. I Bogu dziękuję, moja wiara pomogła mi w wielu trudnych momentach.
To prawda, że czas przed mistrzowskimi skokami w Predazzo spędził pan w kościele?
Prawda, modliłem się o zwycięstwo. Uważam, że trzeba prosić, to będzie nam dane. Modliłem się też za wszystkich skoczków, żeby nikomu nic się nie stało.
Można stać się bogatym człowiekiem, będąc skoczkiem?
Bogatym nie, ale zamożnym tak. Ja nie narzekam, choć wiem, że są sportowcy, którzy zarabiają dużo więcej. Nigdy nie będę się żalił, że panowie od futbolu mają lepiej. Mogłem przecież zostać piłkarzem, jednak wolałem skakać i tego sportu nie zamieniłbym za żadne pieniądze. Uwielbiam to robić. Te kilka sekund lotu to moja przestrzeń nieograniczonej wolności.
A propos tych kilku sekund lotu, to rzeczywiście można wierzyć zawodnikom, że w tym czasie coś tam pomyśleli, skorygowali…
Raczej nie. W tym momencie działasz już instynktownie, lecisz po prostu, bazujesz na tym, co wypracowałeś wcześniej.
Na czym polega fenomen skoków narciarskich w Polsce? Kiedy ktoś chce wam dopiec, mówi, że tę dyscyplinę uprawia się tak naprawdę tylko w dwunastu krajach na świecie…
Przyciąga atmosfera gór i taka czysta sportowa rywalizacja. Tu nie ma miejsca na faule, podkładanie sobie nóg czy brzydkie zachowania. Ludzie przychodzą nas oczywiście dopingować, jednak tak naprawdę chcą zobaczyć jak najdłuższe skoki, bez względu na to, kto je wykonuje. Do tego nastrój, który potrafią stworzyć ci polscy didżeje na trybunach. Skoki to już element naszej popkultury i ja się z tego bardzo cieszę, bo niosą ze sobą same pozytywne wartości. Pamiętam bardzo nieudany początek ostatniego sezonu i słowa otuchy, jakie dostawaliśmy od kibiców. Nie zgadzam się oczywiście ze słynnym: „Nic się nie stało, Polacy nic się nie stało”, bo jeśli się stało, trzeba to powiedzieć, aby mieć świadomość błędu. Ale takie wsparcie w trudnym momencie, a na koniec sukces – to dramaturgia w sporcie przepiękna.
Żeby być, stanąć na tej wierzy, zjechać w dół, a później polecieć dwieście metrów, trzeba być trochę szalonym?
Tak (śmiech).
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Cezary Kowalski
"Sieci", Nr 14(18)2013, 8-14 kwietnia 2013
Autor jest komentatorem Polsatu Sport
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/sport/54290-stoch-nie-jestem-celebryta
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.