Mundial w Rosji ruszył pełną parą. Do grona faworytów na zwycięstwo w turnieju należą, mimo sensacyjnej porażki w pierwszym meczu grupowym, również Niemcy. Nasi zachodni sąsiedzi przystąpili do mundialu jako aktualni mistrzowie świata, lecz, paradoksalnie, to nie obrona tytułu jest w tych dniach tematem numer jeden dla fanów znad Renu i Szprewy.
W centrum uwagi kibiców stoją od ponad miesiąca nazwiska Mesuta Özila oraz Ilkaya Gündogana - dwóch filarów zespołu Joachima Löwa z korzeniami tureckimi. Gniew ogromnej części opinii społecznej w Niemczech wywołał tzw. „Erdogate” – czyli publiczne spotkanie obydwu reprezentantów krajowych z prezydentem Turcji, Recepem Tayyipem Erdoganem, do którego doszło 13 maja w Londynie.
Spotkanie czterech panów (obecny był jeszcze trzeci piłkarz – urodzony w Niemczech, lecz grający dla reprezentacji Turcji Cenk Tosun) zakończyło się wspólnym zdjęciem dla mediów. Zdjęcie stało się skandalem. Być może największym w historii futbolu niemieckiego.
Szczególną złość ściągnął na siebie w tym kontekście Gündogan. Rozgrywający Manchesteru City pozował bowiem z koszulką swojego klubu, na której zamieścił dedykację „z największymi wyrazami szacunku - dla mojego szanownego Prezydenta”. Jawną adorację piłkarza wobec tureckiego przywódcy spotęgowały starannie przystrzyżone wąsy w stylu „na Erdogana”. Oczywiście, jak tłumaczył się potem w mediach typową dla współczesnych sportcelebrytów nowomową ,ani wąsy, ani dedykacja, ani samo spotkanie„nie miały żadnego przesłania politycznego”.
Skandal wydarzył się w niezwykle niekorzystnym momencie. Nie od dziś wiadomo, iż stosunki między Ankarą a Berlinem układają się nie najlepiej. Prezydent Turcji ma w Niemczech opinię despoty, wroga demokracji oraz kata mniejszości narodowych. Nierzadko padają pod jego adresem porównania do Adolfa Hitlera. Nie dziwi więc, biorąc to pod uwagę, iż fani niemieccy ocenili przedmundialowi mityng piłkarzy z turecką głową państwa, bardzo krytycznie.
Erdogan natomiast wykazał się niezwykłym sprytem marketingowym, dziękując niemieckim piłkarzom (w jego opinii pewnie tureckim) za promocję w kampanii wyborczej. Lider konserwatywnej AKP liczy w zbliżających się, przedterminowych wyborach parlamentarnych i prezydenckich (24 czerwca) szczególnie na głosy diaspory tureckiej w Niemczech.
Gündogan oraz Özil cieszą się uznaniem młodych Turków żyjących nad Renem, Menem i Szprewą. Erdogan naturalnie, o tym wie. Popularność piłkarzy wykorzystał w celach politycznych. Na dodatek udało mu się skłócić ze sobą kibiców z niemiecką reprezentacją. Złośliwi twierdzą nawet, iż Niemcy zostali pokonani nie przez Meksykanów, lecz przez samego Erdogana, który siedział niemieckim piłkarzom w głowach – zarówno w fazie przygotowawczej, jak i podczas samego spotkania z Latynosami.
I faktycznie, piłkarze niemieccy w meczu z Meksykiem nie grali jak mistrzowie świata. Niemcy biegali po murawie jak stado zdekapitowanych kur. Zespołowi brakowało zupełnie dyscypliny taktycznej. Grę podopiecznych Joachima Löwa cechowała nietypowa dla niemieckiego futbolu dezorganizacja.
Jako przyczyny nie możemy uznać wyłącznie śmiałej gry Azteków. Nie jest wykluczone, iż powodem była właśnie toczona od tygodni dokuczliwa debata publiczna na temat dwóch filarów drużyny oraz ich spotkania z „Hitlerem z Bosforu”. W mediach pojawiały się nawet pogłoski, iż w drużynie miały powstać podziały. Zakłócona miała być również harmonia wewnątrz ekipy.
Kibice kadry zinterpretowali londyńskie spotkanie promocyjne jako świadome wsparcie polityczne dla Erdogana oraz cichą zgodę na jego, jak twierdzi wielu obserwatorów, represyjną politykę względem mniejszości wyznaniowych, seksualnych i narodowych. Özila i Gündogana wyzwano od „agitatorów politycznych”. Gniew niemieckich fanów towarzyszył graczom nawet na stadionie – tak np. podczas przedmundialowego meczu sparingowego z Arabią Saudyjską w Leverkusen (8 czerwca), na którym powitał obydwóch piłkarzy przeszywający koncert gwizdów.
Pojawiło się pytanie, który przywódca polityczny cieszy się większym uznaniem dwóch „skandalistów”: Erdogan czy Angela Merkel? Zawodnikom zapytano wprost: jesteście Niemcami czy Turkami?
Część fanów poczuła się zajściem sprowokowana do takiego stopnia, iż zażądała od selekcjonera niemieckiego nawet natychmiastowego wyrzucenia graczy z reprezentacji. Zagroziła nawet odmówieniem wsparcia dla całej kadry w Rosji, w przypadku gdyby obaj panowie mieli pojechać na mundial.
Krycie Özila i Gündogana przez władze niemieckie okazało się dla kibiców równoznaczne ze zdradą tych wartości, o których działacze niemieckiego futbolu sami nieustannie prawią: demokracja, prawa człowieka, wolność słowa.
W odwecie za brak stanowczej reakcji ze strony Niemieckiego Związku Piłki Nożnej (Deutscher Fussballbund „DFB”) pod adresem dwóch „agitatorów” powstał na portalach społecznościowych hashtag „#nichtmeinemannschaft” (czyli w tłumaczeniu na polski: #niemojadrużyna), pod którym jednoczą się masowo krytycy selekcjonera Joachima Löwa. Reprezentacji niemieckiej nadano zaś prześmiewcze przezwisko „Erdoganistan”.
Na dokładkę okazało się, że selekcjoner kadry, Joachim Löw, korzysta z usług poradczych firmy marketingowej „Family & Friends”, podmiotu gospodarczego, w którym pracują, zupełnie przypadkowo, Mutlu Özil oraz Ilhan Gündogan – czyli brat i wujek dwóch „skandalistów”.
Obaj piłkarze zachowali się w gruncie rzeczy szczerze. Należy im to przyznać, niezależnie od tego jak oceniamy politykę prezydenta Turcji. Spotkali się z przywódcą kraju, z którym czują widocznie nadal głęboką więź – mimo, iż urodzili i wychowali się w Niemczech. I nie do nas należy ocena, czy wolno czy nie wolno im było się spotkać z Erdoganem czy nie. Widocznie mieli taką potrzebę.
Już mniej szczerości było w późniejszych komentarzach obu piłkarzy w tej sprawie. Ich tłumaczenia, iż „nie wypadało odmówić”, ponieważ było to „zaproszenie od głowy państwa” jest niczym więcej niż tchórzliwą próbą uniknięcia nieprzyjemnej, bo szczerej dyskusji na temat odczuwanej przynależności narodowej tzw. „Niemców z tłem migracyjnym”. Nieszczerość zarzucili im również kibice. Padł zarzut, iż wybrali grę dla reprezentacji Niemiec ze względu na znacznie wyższe zarobki, w sercu zaś czują się nadal Turkami.
Że można było jak najbardziej odmówić zaproszenia, nawet jeżeli płynęło od samego prezydenta Turcji, udowodnił inny niemiecki piłkarz tureckiego pochodzenia – Emre Can. Zawodnik FC Liverpool otrzymał również wezwanie na spotkanie. Grzecznie jednak odmówił. Wymówki Gündogana i Özila można więc słusznie uznać za wyraz hipokryzji i nieszczerości.
Podobnie żałosne wrażenie zrobiła również wizyta u Franka-Waltera Steinmeiera, o którą poprosili obaj gracze. Rozmowa sportowców z prezydentem NIemiec odbyła się równo tydzień po całym zajściu w pałacu Bellevue - berlińskiej rezydencji niemieckiej głowy państwa.
Zdaniem Steinmeiera, zawodnicy zapewnili go podczas rozmowy, iż „identyfikują się w pełni z wartościami niemieckimi”. Ok, ale nawet gdyby to była prawda, czy nie należałoby wówczas tym bardziej zadać obu piłkarzom pytanie, czemu się zgodzili na spotkanie z politykiem, którego uważa się w Niemczech, czyli ich pseudoojczyźnie, nie tylko za wroga owych „wartości niemieckich”, lecz za drugiego Hitlera? Kibice nie dali się nabrać na chwyt marketingowy. Zamiary Özila i Gündogana uznali za nieszczere, a same spotkanie za desperacką próbę naprawienia imidżu.
Prawdziwego skandalu natomiast należy szukać w postawie władz niemieckich – na czele z Niemieckim Związkiem Piłki Nożnej DFB. Te bowiem wykazały się jeszcze większym tchórzostwem starając się sprawę … zamieść pod dywan.
Czołowi działacze najwyższego niemieckiego stowarzyszenia piłkarskiego, czyli selekcjoner Joachim Löw i menadżer reprezentacji Oliver Bierhoff, zaczęli nie tylko unikać stanowczych wypowiedzi nt. całego zajścia, lecz także reagować złością na zadawane przez dziennikarzy nieprzyjemne i dociekliwe pytania. W wywiadach starano się za wszelką cenę zamilczeć incydent, a jego wymiar polityczny zbagatelizować.
Bijącą w oczy hipokryzję DFB obnaża popularny i chętnie przytaczany przez niemieckich polityków fejk-argument tzw. „apolityczności sportu“. Każdą próbę podjęcia sensownej dyskusji na ten temat, czy to przez dziennikarzy czy samych kibiców, tłumiono w zarodku argumentem, iż „piłka nożna „nie powinna się politycznie wypowiadać ”. Masowe żądania ze strony fanów stanowczego ustosunkowania się do sytuacji działacze niemieccy zbywali zaś pustym frazesem „nie mieszania futbolu z polityką”.
Argument ten miałby swoje uzasadnienie, gdyby DFB był konsekwentny w jego egzekwowaniu. Niestety nie jest i nigdy nie był. Apolityczność sportu, w tym przypadku niemieckiego, jest nie tylko pustym frazesem. Jest fikcją. Niemiecki Związek Piłki Nożnej jest bowiem, w rzeczywistości, jak najbardziej aktywny politycznie. Stowarzyszenie piłkarskie udziela się regularnie w przeróżnych akcjach i kampaniach noszących wyraźne treści polityczne.
Związek ów jest przykładowo inicjatorem takich akcji jak „Für Integration. Gegen Rassismus und Fremdenfeindlichkeit” („Dla integracji. Przeciwko rasizmowi i ksenofobii”) czy „Gegen Rechts und Diskriminierung” („Przeciw prawicy i dyskriminacji”). Choć możemy uznać wkład DFB w walkę z rasizmem za coś wartościowego, to już inaczej należy ocenić kampanie prowadzone przez tę organizację przeciwko tzw. „prawicy”.
Stowarzyszenie wydało, przykładowo, zakaz pokazywania na stadionach symboli związanych z prawicowym ruchem PEGIDA oraz nowoprawicowym ruchem Identytarystów. Symbole obu organizacji znalazły się na liście tzw. „symboli zakazanych” DFB. Na tej samej liście znajdziemy również symbole o treści jednoznacznie neonazistowskiej – jak np. swastykę czy skrót „SS”. Związek wrzucił na ślepo -prawicę do jednego worka z neonazistami.
Straszenie prawicą poprzez stawianie jej na równi z nazizmem jest strategią socjotechniczną stosowaną już od wielu, wielu lat w Niemczech – zarówno w mediach, jak i polityce. Antyprawicowa neuroza zdążyła już dawno zarazić także futbol niemiecki. Tym bardziej możemy uznać argument tzw. „apolityczności sportu”, za którym chowają się protektorzy Özila i Gündogana, za argument niepoważny.
Prawda jest inna. Sprawa sięga bowiem głębiej niż się wydaje. Pseudoargument neutralności politycznej sportu w obliczu skandalicznego „Erdogate” ma odwrócić uwagę publiczną od dyskusji nt. tożsamości narodowej migrantów żyjących w Niemczech. Dyskusja, prowadzona szczerze i bezkompromisowo, byłaby bowiem dyskusją niezwykle trudną nie tylko dla DFB, lecz dla całej polityki niemieckiej – z rządem kanclerz Merkel na czele.
Futbol niemiecki szczyci się od lat byciem odzwierciedleniem udanej polityki integracyjnej oraz byciem prekursorem kolorowego społeczeństwa multikulti. Pokaz oddania i lojalności dwóch reprezentantów „niemieckich” wobec prezydenta niby, dla nich, obcego kraju pokazuje natomiast , iż owa „udana integracja” nie istnieje. Jest zakłamaniem rzeczywistości, a jej głoszenie niczym więcej niż propagandą polityczną.
Przez dekady wbijano Niemcom do głowy przekaz o „stuprocentowej i niepodważalnej niemieckości” osób z przeszłością imigrancką. Özil i Gündogan byli uznawani za twarze tej kampanii. Wyrażając swoją szczerą adorację wobec polityka, który z tych „wartości niemieckich” kpi, ośmieszyli całą politykę integracyjną Niemiec. Być może dlatego zakazano im się w tej sprawie dalej wypowiadać.
Przypadek dwóch piłkarzy niemieckich (czy nie powinniśmy powiedzieć raczej „tureckich”?) pokazuje doraźnie, iż wielki projekt państwa niemieckiego pt. „integracja imigrantów” się nie powiódł. Otwarta i szczera dyskusja na jego temat byłaby bowiem równoznaczna z przyznaniem się do klęski państwa niemieckiego w polityce integracyjnej.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/sport/400910-erdogate-czyli-historia-hipokryzji
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.