Mundial zorganizowany w Argentynie świat zapamiętał nie tylko ze względu na świetne mecze (tych nie było aż tak wiele), ale również z powodu tego, co wówczas działo się w kraju gospodarza. Gdy piłkarze z całego świata biegali po argentyńskich boiskach, poza nimi dochodziło do łamania praw człowieka i politycznych mordów.
W 1976 roku w Argentynie doszło do zamachu stanu, w wyniku którego dyktatorską władzę objął generał Jorge Rafael Videla, a wojskowa junta rządziła krajem przez siedem lat. Wcześniej władzę sprawowała wdowa po Juanie Peronie, Isabel, której reżim także nie przysłużył się pozytywnie narodowi. W państwie szalała dyktatura pod groźnie brzmiącym szyldem Narodowego Procesu Reorganizacji, a generałowie stwierdzili, że perfekcyjnie zorganizowany mundial będzie najlepszą formą pokazania światu, że tak naprawdę nic złego się nie dzieje. Aby wszystko było dopięte na ostatni guzik, wydano 1/10 budżetu państwa na potrzeby związane z mistrzostwami. Jakiekolwiek przejawy niezadowolenia wobec junty były z całą mocą tłamszone, a na skutek „brudnej wojny” prowadzonej wobec wewnętrznych przeciwników politycznych wydłużały się listy „desaparecidos”, czyli ludzi bezpowrotnie zaginionych. W tej atmosferze miało odbyć się piłkarskie święto - FIFA nie protestowała, a wszystkie państwa, które na mundial awansowały, pojawiły się na imprezie. Prezydent Videla w rozmowie z argentyńskimi piłkarzami wysłał jasny przekaz, że interesuje go tylko zwycięstwo.
Ściany sprzyjały gospodarzom. Ich mecze rozgrywano po wcześniejszych spotkaniach grupowych, tak więc znali wyniki swoich rywali. Na mundial nie pojechała młodziutka gwiazda argentyńskiej piłki, Diego Maradona, którego czas miał jeszcze nadejść. W składzie Argentyny brylował za to grający w hiszpańskiej Valencii Mario Kempes, a także Leopoldo Luque, Daniel Bertoni i kapitan Daniel Passarella. Najpiękniej grająca reprezentacja świata, Holandia, na mundial pojechała bez najlepszego wtedy piłkarza globu, Johanna Cruyffa – ale i tak należała do grona faworytów. Podobnie jak obrońca tytułu i wicemistrz Europy, reprezentacja RFN, z Bertim Vogtsem i Karlem-Heinzem Rummenige. Tradycyjnie w grupie kandydatów do złota znajdowała się Brazylia, choć złota generacja była już na emeryturze. Wśród najmocniejszych na świecie znajdowała się także Polska. Skład reprezentacji był prawdopodobnie najlepszy w historii – grali Lubański, Deyna, Lato, Szarmach, Gorgoń, Kasperczak czy Żmuda, a także młody zawodnik Wisły Kraków, Adam Nawałka. Niestety, atmosfera w kadrze nie była sielankowa. Po zdobyciu srebra olimpijskiego w 1976 roku z posady selekcjonera zwolniono Kazimierza Górskiego, a jego obowiązki przejął wcześniejszy asystent trenerskiego mistrza, Jacek Gmoch. Nie było chemii między nim a piłkarzami, którzy nie akceptowali analitycznego i chłodnego sposobu prowadzenia kadry. W samej drużynie także nie brakowało konfliktów, z których najgłośniej wybrzmiewała niechęć pomiędzy młodą gwiazdą Widzewa Łódź, Zbigniewem Bońkiem, a kapitanem reprezentacji, Kazimierzem Deyną. Na to wszystko nakładały się dyskusję o premiach, a niektórzy bardziej niż o honorowym reprezentowaniu biało-czerwonych barw na turnieju myśleli o pieniądzach.
Format turnieju znowu obejmował dwie fazy grupowe. W razie konieczności, w finale i meczu o trzecie miejsce po dogrywce miało dochodzić do konkursu rzutów karnych, ale pierwszy raz w historii bój na „jedenastki” odbył się dopiero cztery lata później. Polacy wygrali Grupę 2 po remisie z Niemcami i wygranych z Tunezją i Meksykiem. Fajerwerków nie prezentowali, ale solidnie dążyli do celu minimum, jakim był medal. Dziwną sytuację kibice obserwowali w meczu Brazylii ze Szwecją: pod koniec meczu Canarinhos wykonywali rzut rożny, a Zico strzelił bezpośredniego gola - jednak zanim kopnął piłkę, sędzia zakończył spotkanie i bramka nie została uznana. W drugiej rundzie Holendrzy wygrali swoją grupę i awansowali do finału po ciekawym meczu z Włochami, w którym obrońca Ernie Brandts dokonał czynu nietuzinkowego: jako jedyny w historii mundialu w jednym meczu strzelił zarówno gola przeciwnikowi, jak i samobója. Niemcy odpadli po przegranej z nie mającymi już szans na awans Austriakami, a sam, mecz, nazywany Cudem w Kordobie, rozwścieczył niemieckich kibiców i stał się symbolem wielkiego triumfu dla kibiców austriackich.
Ciekawie działo się w „polskiej” grupie. W pierwszym meczu ścieraliśmy się z faworyzowaną Argentyną. Kempes wyprowadził swój zespól na prowadzenie, a chwilę potem w niemal bramkarskiej paradzie wybił ręką piłkę z linii swojej bramki. Do karnego podszedł Deyna i… Ubaldo Fillol wybronił uderzenie Polaka. Kempes dołożył jeszcze jednego gola i przegraliśmy 0:2. W kolejnym spotkaniu pokonaliśmy Peru i wszystko miało rozstrzygnąć się w pojedynku z Brazylią. Biało-czerwoni nie dali rady – po golu Laty z jednej strony i trafieniach Roberto Dinamite i Nelinho z drugiej, zajęliśmy trzecie miejsce w grupie. Tym razem Polacy wracali do domu w minorowych nastrojach, skłóceni z trenerem i niepocieszeni wynikiem, bo wiedzieli, że skład osobowy pozwalał im na osiągnięcie wielkich rzeczy. Skandalicznie potoczył się mecz Argentyny z Peru, które w składzie miało wspaniałego Teofilo Cubillasa. Gospodarze opóźnili rozpoczęcie meczu i znali wynik polsko-brazylijskiego starcia, więc wiedzieli, że do zajęcia pierwszego miejsca i gry w finale potrzebują zwycięstwa różnicą czterech bramek. Mecz zakończył się rezultatem 6:0, a do dziś dyskusyjna jest postawa peruwiańskich zawodników. Krążą legendy, jakoby mieli dostać łapówkę za przegranie meczu od kolumbijskiego kartelu narkotykowego, a argentyńska dyktatura w ramach wymiany barterowej za zwycięstwo Abiceleste miała wypuścić peruwiańskich więźniów politycznych, wysłać transport żywności i odmrozić konto bankowe rządu Peru w Banku Centralnym Argentyny. Jakakolwiek nie byłaby prawda, Brazylia zajęła drugie miejsce w grupie i w meczu o trzecią lokatę pokonała Włochów.
Finał pomiędzy Argentyną a Holandią był, pomimo wydarzeń okołoboiskowych, finałem dla obu zespołów zasłużonym. Na Estadio Monumental w Buenos Aires gorąco było jeszcze przed pierwszym gwizdkiem: gospodarze nie wychodząc na boisko deprymowali Oranje, którzy musieli wysłuchiwać wrogiego 70-tysięcznego tłumu krewkich kibiców. Argentyńscy działacze robili także cyrki z gipsem na ręce Rene van de Kerkhofa, który bez problemu nosił przez wcześniejsze mecze, co niemal doprowadziło do zbojkotowania spotkania przez Holendrów. Cały mecz rozgrywany był w gęstej atmosferze. Przy wyniku 1:1 w doliczonym czasie gry miała miejsce sytuacja, którą wszyscy kibice Oranje przeklinają po dziś dzień, bo byli o kilka centymetrów od mistrzostwa – Rob Rensenbrink huknął w słupek i konieczna była dogrywka. W niej dość kuriozalne gole zdobyli Kempes i Bertoni, a Argentyna odebrała Puchar Świata z rąk generała Videli, którego dyktatura pochłonęła od kilkunastu do kilkudziesięciu tysięcy ludzkich istnień. Kempes był najlepszym zawodnikiem i strzelcem turnieju, tak więc triumf Abiceleste można uznać za zasłużony. Holenderska generacja spod znaku futbolu totalnego nie doczekała się swojego pucharu i pomimo wielkich zasług dla rozwoju piłki nożnej, jest pokoleniem nie do końca spełnionym. Polacy byli zawiedzeni (z dzisiejszej perspektywy piąte miejsce na mundialu zawodem oczywiście nie jest), ale za cztery lata mieli powrócić na podium.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/sport/399701-historia-mundialu-argentyna-1978-cien-dyktatury