Po wojennej zawierusze świat dochodził do siebie. W 1946 roku postanowiono, że kolejny mundial rozegrany zostanie w Brazylii, kraju, który na punkcie futbolu szalał od dawna. Miliony ludzi traktowały piłkę nożną jako światełko w tunelu, którym była ówczesna kondycja państwa i jego społeczeństwa.
Brazylia nie była w tamtych latach krajem mlekiem i miodem płynącym, a polityczne i ekonomiczne zawirowania odbijały się na narodzie. Piłka nożna była największą radością i najświętszym zajęciem Brazylijczyków, którzy właśnie w niej topili smutki dnia codziennego. Plan zorganizowania mundialu miał swoich przeciwników, którzy wskazywali na bardziej palące potrzeby, w które należałoby zainwestować publiczne środki. Ale naród z pełną mocą stwierdził, że futbol jest najważniejszy. Postanowiono wybudować największą arenę sportową świata, która miała stać się prawdziwą świątynią futbolu. Tymczasem 16 lipca 1950 została cmentarzyskiem nadziei i świadkiem gigantycznej brazylijskiej traumy XX wieku.
Maracana, bo o tym stadionie mowa, została wzniesiona w Rio de Janeiro w rekordowo szybkim czasie i mogła pomieścić około 200 tysięcy widzów. Brazylia, po wygraniu Copa America w 1949 roku, chciała z impetem dorównać bardziej utytułowanym reprezentacjom Urugwaju i Argentyny, a do tego potrzebna była najefektowniejsza scena świata. 16 zespołów, które miały uczestniczyć w mundialu, podzielono na grupy po raz pierwszy od 1930 roku. Okazało się to pomysłem problematycznym, bo na mundial dojechało tylko 13 ekip, ale rozgrywki kontynuowano w obranej formule. Tym samym Urugwaj rozegrał zaledwie jeden mecz i trafił do rundy finałowej. Aby dokonać tego samego, Szwedzi potrzebowali dwóch spotkań, a Brazylia i Hiszpania trzech.
Pierwsza faza grupowa była świadkiem wielkiej sensacji. O ile awans Szwedów kosztem Włochów był jeszcze zrozumiały, wszak Skandynawowie byli mistrzami olimpijskimi z 1948 roku, to odpadnięcie z turnieju Anglii było gigantycznym szokiem, zwłaszcza dla samych Wyspiarzy. Ojczyzna futbolu długo broniła się przed stanięciem w szranki z resztą świata, ale w końcu dała się skusić. Start na brazylijskiej imprezie zakończył się wielkim upokorzeniem: najpierw Brytyjczyków w pokonanym polu pozostawiła ich dawna kolonia, czyli Stany Zjednoczone, a gwóźdź do trumny wbiła Hiszpania. Naród, który przez dekady przekonany był o swojej piłkarskiej wyższości, musiał spojrzeć prawdzie w oczy i zabrać się ostro do pracy.
Mistrza świata miała wyłonić finałowa runda grupowa. Gospodarze, zgodnie z oczekiwaniami, wręcz brutalnie potraktowali Szwedów (7:1) i Hiszpanów (6:1), natomiast Urugwaj odpowiednio z tymi samymi przeciwnikami nieznacznie wygrał i zremisował. Brazylijczyków do kolejnych wygranych niósł doping na Maracanie, który był czymś w historii nieznanym – 150 tysięcy zdzieranych gardeł na największym stadionie globu. W bezpośrednim pojedynku z Hiszpanami Szwedzi zapewnili sobie brąz, a los zrządził, że ostatni mecz w grupie stał się jednocześnie finałem.
Reprezentację Brazylii do triumfów prowadzili piłkarscy wirtuozi, tacy jak Zizinho, Chico, Jair, Baltazar czy Ademir (król strzelców turnieju), a o spokój w bramce dbał wspaniały Moacir Barbosa. Finał na Maracanie, który zgromadził na trybunach 200 tysięcy kibiców, miał być formalnością – gospodarze potrzebowali tylko remisu, a prezentowana przez nich gra była po prostu najlepsza na świecie. Ostre ataki Brazylijczyków zwieńczyła bramka Friaca strzelona w chwilę po przerwie, ale grający tradycyjnie w białych koszulkach zawodnicy nie chcieli zwalniać tempa. Skarcił ich Juan Schiaffino, ale przecież 1:1 także dawało tytuł zawodnikom z kraju kawy. Ambicja i doping publiczności nie pozwalały jednak odetchnąć i huraganowe ataki na bramkę Urugwaju dzielnie bronioną przez Roque Maspoliego trwały. Po jednym z kontrataków do piłki dopada Alcides Ghiggia, a Barbosa wpuścił jednego z najsłynniejszych baboli w historii piłki nożnej. Wynik 1:2 utrzymał się do końcowego gwizdka, po którym cała Brazylia wpadła w czarną rozpacz.
Urugwaj w składzie ze wspomnianymi Ghiggią, Maspolim, Schiaffino czy Oscarem Miguezem był świetną drużyną, a drugi tytuł mistrza świata tylko to potwierdził. Brazylijczycy po prostu nie wyobrażali sobie przegranej. Pamięć o tzw. Maracanazo, czyli dramacie na Maracanie, jest w narodzie żywy do dziś, a o samym meczu i przyczynach porażki napisano setki książek i nakręcono drugie tyle filmów. Po finale reprezentacja porzuciła białe koszulki i przywdziała żółte trykoty, od tej pory stając się zespołem Canarinhos, czyli Kanarków. Kraj opanowało wszechogarniające zniechęcenie i dopiero Pele przywrócił Brazylijczykom wiarę w siebie. Ale zanim do tego dojdzie, Puchar Świata powróci jeszcze do Europy, trafiając w ręce reprezentacji, która okaże się najbardziej regularnie grającą drużyną w dziejach mundialu.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/sport/398780-brazylia-1950-koszmar-maracanazo