Jak to jest z tym ocenianiem sportowców na igrzyskach? W sieci trwa dyskusja, czy przegrani powinni być usprawiedliwiani, powinno im się dawać kolejną szansę, bronić ich, bo przecież to nasi pupile, czy jednak stosować surowe kryteria, wymagać, rozliczać.
Wie pan, to dobre pytanie, bo sam się łapię na tym, że w pierwszej chwili powtarzam te utarte schematy. Że jednak się usprawiedliwia, szuka pozytywów. Ale to chyba nie jest dobre. Jeśli ktoś jedzie na igrzyska, reprezentuje poważny, wielki kraj, jakim jest Polska, to ma jechać po to, aby wygrywać, a nie tylko wystąpić. Ja się nigdy nie usprawiedliwiałem, nie szukałem alibi. Gdy przegrałem, to dlatego, że byłem słabszy, i tyle. Kryterium wieku też tu nie powinno mieć znaczenia. Wielu jest dwudziesto-, dwudziestokilkuletnich mistrzów. Jeśli już się na tę imprezę dostałeś, to znaczy, że jesteś w odpowiednim wieku, że powinieneś być gotowy. I nie przyjechałeś tu po to, aby robić sobie dobry grunt na przyszłość. Nie chcę powiedzieć wprost, że czasem trochę bata na sportowców brakuje. Ale… brakuje [śmiech].
Tomasz Majewski powiedział mi kiedyś, że w porównaniu z resztą świata, a zwłaszcza Stanami Zjednoczonymi, w Polsce nie docenia się rangi tytułu mistrza olimpijskiego. Zgadza się pan?
Zgadzam się. My generalnie mamy często problem z wyważeniem tego, co jest rzeczywistym sukcesem w sporcie, a co tylko jego namiastką. Ja też spotkałem się z opiniami, że ten mój złoty medal to nie było nic wielkiego. Ot, chłop miał trochę szczęścia, parę walk na jakichś zawodach wygrał i dali mu ten medal. Trudno jednak powiedzieć, że mnie to aż tak bardzo irytuje. Raczej się śmieję z tej niewiedzy. Ludzie sobie nie zdają sprawy, że aby coś takiego osiągnąć, to trzeba całe życie do góry nogami wywrócić, poświęcić bardzo dużo, wycierpieć mnóstwo.
Czym są dla pana igrzyska dziś, tyle lat po zdobyciu złotego medalu?
Nie zgodzę się z często lansowaną tezą, że przeżywamy jakiś zmierzch igrzysk, że formuła się wyczerpała itp. Nic takiego nie obserwuję. Owszem, w judo drażnią mnie wprowadzane zmiany, fakt, że nie można już stosować pewnych technik itd. Ale to są detale. Generalnie to jest jednak wciąż najważniejsza, najpiękniejsza impreza sportowa na świecie. Siedzę przed telewizorem dnie i noce, oglądam wszystko i ciarki mi po plecach przechodzą, kiedy startują rodacy. Przed Rio zaangażowałem się wyjątkowo mocno, bo pomagałem w przygotowaniach Katarzyny Kłys i gorąco w to wierzę, że nawiąże do moich czasów i coś wreszcie dla polskiego judo uda się osiągnąć [rozmawialiśmy jeszcze przed pierwszą walką Katarzyny Kłys — przyp. C.K.].
Co pana w doniesieniach z Rio de Janeiro najbardziej dziwi?
Te żale od sportowców na warunki w wiosce olimpijskiej. Kabaret. Że komuś tam spłuczka w kiblu nie działa, listwa od ściany odstaje albo mopa nie ma. Za moich czasów też tak było, ale nikt nawet uwagi na to nie zwracał. Bo na zawody jechało się po zwycięstwa, a nie po to, aby się podlansować na portalach społecznościowych. To jest chyba właśnie kwintesencja tych różnic. Znak czasów.
Po zakończeniu kariery judoki imał się pan wielu sportów i zajęć, a teraz taki chwilowy powrót do korzeni?
Mam nadzieję, że nie chwilowy. Judo to jest jednak to. Do tego sportu jestem stworzony. Chciałbym podziękować Kasi Kłys i jej mężowi, że chcieli skorzystać z mojej pomocy. To wiele dla mnie znaczy.
To może z takim nazwiskiem powinien się pan zabrać do „ogarnięcia” tematu z perspektywy działacza, prezesa?
Szkoda moich umiejętności, możliwości przekazania i pokazania, czym jest prawdziwy sport, na jakieś działaczowskie stołki. Mówię szczerze.
W swojej dyscyplinie długo był pan najlepszy na świecie. Wielu sportowców z tych mniej telewizyjnych dyscyplin zwyczajnie zazdrościło piłkarzom… kasy. Przeciętny futbolista może zarobić dużo więcej niż najlepszy na świecie judoka. Nie było poczucia jakiejś niesprawiedliwości?
Ja nie zazdrościłem, bo nigdy nie chciałem być piłkarzem. I gdybym miał znów wybierać, podjąłbym tę samą decyzję. Wolałbym zaciskać zęby i „klepać bidę”, niż iść na skróty nie moją drogą.
Ale do rozwoju najlepszego polskiego piłkarza trochę się pan przyczynił. W biografii Roberta Lewandowskiego autorstwa Piotra Wołosika i Łukasza Olkowicza czytamy, że z małym Robertem spędziliście kiedyś czas na obozie przygotowawczym…
Jego tata, śp. Krzysztof Lewandowski, był judoką i przywiózł kiedyś syna na obóz. Pamiętam doskonale tego szkraba, trochę się pobawiliśmy.
Zanosił się na wielkiego sportowca już w tamtych czasach?
A skąd! Mały był i chudy, że aż strach [śmiech].
Partner Cyklu – Tauron
Pełny obraz dziejów światowego sportu! „Historia sportu” - Wojciech Lipoński. Książka do kupienia TUTAJ!
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Jak to jest z tym ocenianiem sportowców na igrzyskach? W sieci trwa dyskusja, czy przegrani powinni być usprawiedliwiani, powinno im się dawać kolejną szansę, bronić ich, bo przecież to nasi pupile, czy jednak stosować surowe kryteria, wymagać, rozliczać.
Wie pan, to dobre pytanie, bo sam się łapię na tym, że w pierwszej chwili powtarzam te utarte schematy. Że jednak się usprawiedliwia, szuka pozytywów. Ale to chyba nie jest dobre. Jeśli ktoś jedzie na igrzyska, reprezentuje poważny, wielki kraj, jakim jest Polska, to ma jechać po to, aby wygrywać, a nie tylko wystąpić. Ja się nigdy nie usprawiedliwiałem, nie szukałem alibi. Gdy przegrałem, to dlatego, że byłem słabszy, i tyle. Kryterium wieku też tu nie powinno mieć znaczenia. Wielu jest dwudziesto-, dwudziestokilkuletnich mistrzów. Jeśli już się na tę imprezę dostałeś, to znaczy, że jesteś w odpowiednim wieku, że powinieneś być gotowy. I nie przyjechałeś tu po to, aby robić sobie dobry grunt na przyszłość. Nie chcę powiedzieć wprost, że czasem trochę bata na sportowców brakuje. Ale… brakuje [śmiech].
Tomasz Majewski powiedział mi kiedyś, że w porównaniu z resztą świata, a zwłaszcza Stanami Zjednoczonymi, w Polsce nie docenia się rangi tytułu mistrza olimpijskiego. Zgadza się pan?
Zgadzam się. My generalnie mamy często problem z wyważeniem tego, co jest rzeczywistym sukcesem w sporcie, a co tylko jego namiastką. Ja też spotkałem się z opiniami, że ten mój złoty medal to nie było nic wielkiego. Ot, chłop miał trochę szczęścia, parę walk na jakichś zawodach wygrał i dali mu ten medal. Trudno jednak powiedzieć, że mnie to aż tak bardzo irytuje. Raczej się śmieję z tej niewiedzy. Ludzie sobie nie zdają sprawy, że aby coś takiego osiągnąć, to trzeba całe życie do góry nogami wywrócić, poświęcić bardzo dużo, wycierpieć mnóstwo.
Czym są dla pana igrzyska dziś, tyle lat po zdobyciu złotego medalu?
Nie zgodzę się z często lansowaną tezą, że przeżywamy jakiś zmierzch igrzysk, że formuła się wyczerpała itp. Nic takiego nie obserwuję. Owszem, w judo drażnią mnie wprowadzane zmiany, fakt, że nie można już stosować pewnych technik itd. Ale to są detale. Generalnie to jest jednak wciąż najważniejsza, najpiękniejsza impreza sportowa na świecie. Siedzę przed telewizorem dnie i noce, oglądam wszystko i ciarki mi po plecach przechodzą, kiedy startują rodacy. Przed Rio zaangażowałem się wyjątkowo mocno, bo pomagałem w przygotowaniach Katarzyny Kłys i gorąco w to wierzę, że nawiąże do moich czasów i coś wreszcie dla polskiego judo uda się osiągnąć [rozmawialiśmy jeszcze przed pierwszą walką Katarzyny Kłys — przyp. C.K.].
Co pana w doniesieniach z Rio de Janeiro najbardziej dziwi?
Te żale od sportowców na warunki w wiosce olimpijskiej. Kabaret. Że komuś tam spłuczka w kiblu nie działa, listwa od ściany odstaje albo mopa nie ma. Za moich czasów też tak było, ale nikt nawet uwagi na to nie zwracał. Bo na zawody jechało się po zwycięstwa, a nie po to, aby się podlansować na portalach społecznościowych. To jest chyba właśnie kwintesencja tych różnic. Znak czasów.
Po zakończeniu kariery judoki imał się pan wielu sportów i zajęć, a teraz taki chwilowy powrót do korzeni?
Mam nadzieję, że nie chwilowy. Judo to jest jednak to. Do tego sportu jestem stworzony. Chciałbym podziękować Kasi Kłys i jej mężowi, że chcieli skorzystać z mojej pomocy. To wiele dla mnie znaczy.
To może z takim nazwiskiem powinien się pan zabrać do „ogarnięcia” tematu z perspektywy działacza, prezesa?
Szkoda moich umiejętności, możliwości przekazania i pokazania, czym jest prawdziwy sport, na jakieś działaczowskie stołki. Mówię szczerze.
W swojej dyscyplinie długo był pan najlepszy na świecie. Wielu sportowców z tych mniej telewizyjnych dyscyplin zwyczajnie zazdrościło piłkarzom… kasy. Przeciętny futbolista może zarobić dużo więcej niż najlepszy na świecie judoka. Nie było poczucia jakiejś niesprawiedliwości?
Ja nie zazdrościłem, bo nigdy nie chciałem być piłkarzem. I gdybym miał znów wybierać, podjąłbym tę samą decyzję. Wolałbym zaciskać zęby i „klepać bidę”, niż iść na skróty nie moją drogą.
Ale do rozwoju najlepszego polskiego piłkarza trochę się pan przyczynił. W biografii Roberta Lewandowskiego autorstwa Piotra Wołosika i Łukasza Olkowicza czytamy, że z małym Robertem spędziliście kiedyś czas na obozie przygotowawczym…
Jego tata, śp. Krzysztof Lewandowski, był judoką i przywiózł kiedyś syna na obóz. Pamiętam doskonale tego szkraba, trochę się pobawiliśmy.
Zanosił się na wielkiego sportowca już w tamtych czasach?
A skąd! Mały był i chudy, że aż strach [śmiech].
Partner Cyklu – Tauron
Pełny obraz dziejów światowego sportu! „Historia sportu” - Wojciech Lipoński. Książka do kupienia TUTAJ!
Strona 2 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/sport/304878-nastula-mistrz-olimpijski-i-dwukrotny-mistrz-swiata-w-judo-troche-bata-sportowcom-czasem-potrzeba?strona=2