Dziennikarka Onetu po raz pierwszy wybrała się na Marsz Niepodległości. Wydarzenie opisała najwyraźniej pod z góry założoną tezę. Dowiadujemy się m.in., że atmosfera przypomina pole bitwy, a marsz, mimo „początkowo rodzinnej i życzliwej atmosfery” ostatecznie przeradza się w „festiwal nienawiści”.
CZYTAJ TAKŻE:
„Czuję się jak na polu bitwy”
Nad Marszem Niepodległości latają helikoptery, niedaleko mnie wybucha petarda, huk jest ogromny. Powoli czuję się jak na polu bitwy i myślę o tym, że chyba czas się ewakuować. Robi to zresztą sporo osób, chociaż nie jest to proste
— czytamy w relacji Marty Glanc.
Dziennikarka na samym początku podkreśla, że wcześniej mieszkała w Poznaniu i niezwykle pozytywnie wspomina tamtejsze obchody Święta Niepodległości i paradę z okazji urodzin świętego Marcina, bo „jest wesoło, kolorowo i słodko”.
Nie ma zadym i nikt się ich nie obawia. Ten obrazek mocno kontrastuje z tym, co przeżyłam na Marszu Niepodległości, w którym chciałam wziąć udział jako Polka ciesząca się tym, że żyje w wolnym państwie
— pisze Glanc.
Już idąc na marsz, dziennikarka ma obawy „jak to będzie”. Opisuje ludzi z flagami i rodziny z dziećmi. Jednego z uczestników pyta, „czy nie obawia się, że na trasie zrobi się w pewnym momencie gorąco”.
-Teraz jest dużo spokojniej. Nie ma prowokacji, to nie ma incydentów — odpowiada. Mówi teorię, którą słyszę później jeszcze kilka razy. Że to poprzednia władza sprzyjała prowokacjom na marszach, a teraz jest lepiej. No, poza podpaleniem mieszkania, do którego doszło dwa lata temu — wspominają niektórzy moi rozmówcy. Pada parę razy znana już dobrze „wina Tuska”
— czytamy dalej.
„Atmosfera gęstnieje”
Według dziennikarki, „atmosfera gęstnieje” w miarę zbliżania się początku Marszu Niepodległości.
Przepychają się mężczyźni z hasłem „Bóg, honor, ojczyzna” na bluzach i czapkach. Robi się coraz ciaśniej
— pisze Marta Glanc.
Jak dodaje, mimo komunikatu o tym, że podczas wydarzenia nie wolno używać pirotechniki, „co chwilę wybucha petarda”. Jedna z uczestniczek, „pół żartem, pół serio”, mówi, że atmosfera nie jest pokojowa.
Bardziej, jak przed bitwą pod Grunwaldem
— czytamy dalej.
Nie to jest jednak najgorsze. Prawdziwym problemem okazuje się to, że… osoby jadące w ciężarówkach i platformach na czele marszu głoszą hasła sprzeciwiające się adopcji dzieci przez pary homoseksualne.
Słowo „inflacja” słyszę raz. Większym zagrożeniem dla osób na jadących w środku marszu ciężarówkach i platformach, są osoby LGBT+ i Unia Europejska. Widzę coraz mniej rodzin z dziećmi, a coraz więcej osób z zasłoniętymi częściowo lub całkowicie twarzami. Atmosfera jest napięta, a ja myślę o słowach takich jak „złość” i „nienawiść”
— podkreśla dziennikarka.
Gdy docieram do mieszkania, czuję ulgę. Ale też i smutek, bo na Marszu Niepodległości nie ma miejsca dla wszystkich Polaków. W nasze święto, w naszej stolicy, musimy omijać jego centrum, chować wszystko, co tęczowe, zamykają się restauracje i kawiarnie, blokowane są ulice. A wystarczyłoby, żeby ktoś przejął te mikrofony, z których lała się nienawiść, bo ludzi, którzy po prostu chcą świętować, nie brakuje.
— podsumowuje.
Może ludzie, którzy po prostu chcą świętować, właśnie po to idą na Marsz Niepodległości. Dziennikarka Onetu sprawiała natomiast wrażenie, jakby tylko czekała, aż dojdzie do jakichś incydentów lub padnie słowo o „pederastach”, bo tak według niej określano osoby LGBT. Dobrze, że przynajmniej nie wysmarowała się pastą do butów, żeby udawać osobę czarnoskórą i czekać, aż ktoś ją zaatakuje, jak zrobił to kiedyś dziennikarz pewnej redakcji z Czerskiej.
aja/Onet.pl
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/621755-kuriozalna-relacja-onetu-z-mn-jak-na-polu-bitwy