Trudno pogodzić się ze śmiercią. A przecież z wiekiem przyzwyczajamy się do niej. Kiedy jednak odchodzi ktoś bliski, świadomość jego nieobecności okazuje się znowu tak dojmująca jak pustka po wszystkich minionych odejściach ludzi, którzy dzielili nasze losy. Teraz, kiedy umarł mój przyjaciel, Wojtek Sikora, ciągle nie potrafię wmontować tego faktu w świadomość. Mimo, że przez ostatnie lata nasz kontakt był sporadyczny i sprowadzał się głównie do telefonicznych rozmów.
Chciałem spotkać go, kiedy ostatni raz byłem w Paryżu, ściągnięty tam ciężkim stanem naszej francuskiej przyjaciółki. Okazało się jednak, że zbiegiem okoliczności wtedy właśnie musiał pojechać do matki, do Krakowa.
Odwiedziłem Maison Laffitte, siedzibę Instytutu Literackiego, wydawcy „Kultury”, którego dyrektorem po śmierci Henryka, brata Jerzego Giedroycia był długie lata Wojtek. Willa stanowiąca centrum życia tej instytucji, zarówno mieszkania jej twórców jak i miejsce ich pracy, była dziwnie pusta. Urzędowała w niej tego dnia wyłącznie następczyni Wojtka, Anna Bernhardt, która na zawsze pozostanie dla nas Oleńką bo tak nazywaliśmy ją w Studenckim Komitecie Solidarności. Kilka lat działalności tego najważniejszego ośrodka przedsierpniowej opozycji w Małopolsce scementowało naszą przyjaźń. W ciągłym zagrożeniu musieliśmy polegać wyłącznie na sobie a doświadczenia sprawdzały międzyludzkie relacje. W większości wypadków pomimo różnic, które w naturalny sposób wraz z biegiem czasu zaczęły nas dzielić, przyjaźń z tamtego czasu przetrwała.
Wojtek młodszy ode mnie o cztery lata był ważnym i aktywnym działaczem opozycji. Był m.in. przedstawicielem podziemnego pisma „Robotnik”, co oznaczało także jego większe zaangażowanie w tamtym środowisku. Razem z paru przyjaciółmi wydawaliśmy inny nielegalny periodyk, „Sygnał” i robiliśmy co mogliśmy, aby przeciwstawić się groteskowemu koszmarowi PRL-u.
Minionego listopada piliśmy kawę z Oleńką i jej mężem w Maison Laffitte, w salonie willi, w której poza nami i duchami miejsca nie było nikogo. Patrzyły na nas obrazy Czapskiego, Lebensteina, fotografie twórców „Kultury”, przez przeszklone ściany raziło prawie białe słońce późnej jesieni i oczywiste było, że dom ten odszedł już do historii, a obecność badaczy i archiwistów, którzy w pawilonach wokół willi katalogowali i opracowywali minione dzieje, wzmacniało tylko to odczucie. Nie mogłem opędzić się od wrażenia, że także my, którzy osobiście znaliśmy twórców Instytutu zapadamy się w przeszłość. A przecież gdyby ktoś powiedział mi, że Wojtek umrze za kilka miesięcy, nie uwierzyłbym.
Stan wojenny dopadł nas za granicą, mnie w Holandii, Wojtka w Paryżu. Niedługo i ja przybyłem do stolicy Francji, gdzie wspólnie robiliśmy „Kontakt”, założony przez Mirka Chojeckiego miesięcznik Solidarności, który był nie tylko pismem, ale i ośrodkiem nowej emigracji na Zachodzie. Z czasem Wojtek coraz bardziej wiązał się z „Kulturą” i dlatego, kiedy ja wróciłem do Polski, on został we Francji.
Jego szacowny wizerunek jako spadkobiercy Giedroycia wchodził niekiedy w kolizję z obrazami nieco awanturniczego młodzieńca z lat 70., bo przecież życie nasze nie redukowało się wyłącznie do politycznego zaangażowania. Przypominam sobie Wojtka, który w trakcie juwenaliów zrywa ze ściany gaśnicę pianową i zaczyna rozpraszać nią ogromną kolejkę, która formowała się po świeżo dowiezione piwo. Gaśnica czas jakiś pozwalała mu opierać się gniewowi poszkodowanych, ale piana skończyła się i trzeba było bronić Wojtka przed rozjuszonym tłumem. Myślę, że i on mógł mieć poczucie dysonansu różnych wcieleń, którymi obdarzało nas przeznaczenie.
Najlepiej pamiętam go z pierwszego września 1980 roku. Siedzieliśmy w trójkę z Andrzejem Mietkowskim na Montelupich z sankcjami czyli uwięzieni do procesu pod zarzutami do kary śmierci włącznie. Siedzieliśmy osobno, mocno izolowani, nie wiedząc, co dzieje się na zewnątrz. Niespodziewanie, przed południem zostałem wyprowadzony z celi i dopiero eskortowany do bramy wyjściowej zorientowałem się, że wychodzę na wolność. Andrzej stał na zewnątrz, pod murem. Czekaliśmy na Wojtka. Wreszcie metalowa brama z hałasem otworzyła się i w ciągle jeszcze letnie słońce wszedł Wojtek ze swoim specyficznym uśmieszkiem wpinając kolczyk w ucho.
W tamtym czasie w PRL-u noszenie przez mężczyznę kolczyka było wyjątkowo ekscentryczne toteż kiedy aresztowali nas, a zdarzało się to dosyć często, pierwszą reakcją na ozdobę Wojtka był rechot – Zobacz, k… kółko sobie w ucho wprawił! – a kolczyk wędrował do depozytu.
Obraz Wojtka pod bramą więzienia w jaskrawym świetle dnia wpinającego kolczyk w ucho pozostał dla mnie wizerunkiem nowego czasu, entuzjastycznego, gwałtownego i dramatycznego, który mimo wszystkich ponurych perturbacji oznaczał koniec komunistycznego zamknięcia.
Wojtek, emisariusz wolności. Tak pozostanie w mojej pamięci.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/609784-wojtek-sikora-emisariusz-wolnosci