MOP to Miejsce Obsługi Podróżnych. Punkt w Markuszowie jest znany podróżującym z Lublina do Warszawy. Stacja benzynowa, restauracja sieci fast food i parking, na którym zatrzymują się zarówno samochody osobowe, jak i autokary i TIR-y. Dlaczego właśnie tutaj powstał rosnący z dnia na dzień ważny punkt pomocy osobom uciekającym przed wojną?
To dobre pytanie, bo licząc od granicy, miejsce jest położone ponad 20 kilometrów za Lublinem. Aby dotrzeć tu z granicy w Dorohusku trzeba przejechać ponad 100 kilometrów, z Zosina - prawie 150. Odpowiedzi są dwie. Wcześniej przy trasie aż tak dużego parkingu nie ma. No i sprawa najważniejsza. W pierwszą niedzielę po rosyjskiej agresji na Mszy w okolicznych kościołach padły pierwsze zachęty do pomocy. Pomysł podchwycili wójtowie i przede wszystkim ludzie, którzy poczuli, że chcą pomagać. Z dnia na dzień jest ich więcej, ale i rośnie liczba autokarów i samochodów ewakuujących z Ukrainy wystraszonych ludzi. Niektórzy zostawili za sobą wszystko. Od innych słyszałem, że nie ma już ich domów. Albo wręcz, że nie ma już ich miast. Ruiny.
NIE MA MOJEGO MIASTA
To miejsce wygląda jak coraz większy bazar. Różnica jest taka, że wszystko dla ukraińskich uchodźców jest za darmo - „bezkosztowo”. Najpierw stanął jeden namiot z kawą i herbatą oraz kanapkami. Obok małe stoisko z ubraniami, każdy przyniósł, co uważał za stosowne. Dwa dni później trzeba było się już poważnie przeorganizować. Od prawej: namiot z napojami, potem suchy prowiant i pakiety do zabrania na drogę (banan, jabłko, soczek, wafelek, jogurt, słodka bułka), dalej lekarstwa i środki higieniczne. Ubrań zrobiło się tak dużo, ze stoisko z nimi trzeba było zdecydowanie odsunąć od strefy z pożywieniem.
Jest środek nocy, ale ruch jest ogromny. Chaos tylko pozorny. Przez grupę na Facebooku trzeba się zapisywać na dyżury, by punkt mógł działać przez całą dobę. Zmiana trwa dwie godziny, chętnych jest bardzo wielu. Przyjeżdzają z szerokiej okolicy. Puławy, Markuszów, Kurów, Bobowiska, Wólka Kątna.
Wychodzimy z samochodu, zakładamy kamizelki odblaskowe, to znak rozpoznawczy pomagających. Niektórzy mają takie z napisem „wolontariusz” po ukraińsku. Podchodzą trzy kobiety, proszą o udostępnienie telefonu. Mają numer do człowieka, z którym umówiły się na transport do jednego z dużych miast, ale ukraińska karta już nie działa.
Podjechał kolejny autokar!
— ktoś krzyczy przez megafon. Wiadomo, że zaraz zacznie się niezły młyn, bo naraz trzeba będzie wydać kilkadziesiąt porcji zupy. Ale najpierw toaleta, kawa i herbata.
Wśród namiotów są dwa food tracki, samochody, z których w innych okolicznościach kupilibyśmy frytki albo burgera. Tutaj kupowania nie ma. Pojemniczki z pieczonymi ziemniaczkami są roznoszone wśród przybyszy za darmo. Właściciele samochodów to przedsiębiorcy z Warszawy. Byli na granicy, tam pomagali przez kilka dni. Wracali do domu, ale zajechali na chwilę na MOP Markuszów. Zobaczyli, co to się dzieje i… zostali.
Skąd pani przyjechała?
Z Charkowa…
— kobieta zawiesza głos. Łzy natychmiast napływają jej do oczu.
Takie piękne miasto… Wszystko zburzyli, sama ruina została. Nie ma mojego miasta… Ubijcy… (tłum. mordercy)
— tyle jest w stanie powiedzieć. Bierze herbatę, dziękuje i odchodzi do autokaru.
Dwie godziny mijają szybko. Temperatura jest około zera, ale to teren położony na górce, czasem bardzo wieje i zimno wtedy jest bardzo dotkliwe. Dzisiaj nie wieje.
CZY MOGĘ ZROBIĆ ZDJĘCIE
Gdy przychodzimy na kolejną zmianę, następnego dnia przed południem, autokarów jest mniej, za to więcej samochodów osobowych. Niektóre z nich oklejone plakatami: „Transport humanitarny. UKR-POL”. Często też hasło: „Putin ch.j”. Wściekłość na rosyjskiego najeźdźcę bardzo jednoczy. Ludzie nie przebierają w słowach, życzą mu śmierci.
Patrząc po tablicach rejestracyjnych, mamy tutaj transport z każdego zakątka Polski. Rozmawiam z dwoma kierowcami, jeden z Olsztyna, drugi z Gdańska. Spontanicznie ruszyli na granicę, stamtąd odebrali ludzi, którzy nie mają w Polsce nikogo bliskiego. Zawiozą ich więc do swoich miast. Tam znajdzie się zakwaterowanie. Na pewno.
Ludzie uciekają przed wojną z clej Ukrainy. Tutaj spotkałem grupy z Charkowa, Kijowa i okolic, ale też z Dołhobyczowa czy Lwowa. Będzie ich więcej. Zaczną napływać niebawem ci, którzy w Polsce nie mają nikogo, a uciekać muszą.
Podchodzi mały chłopiec z mamą. Wyglądają na bardzo zmęczonych.
Jedziemy piąty dzień. Dla dziecka chciałam prosić o kakao i może jakieś owoce
— mówi nieśmiało kobieta. Natychmiast dostaje pakiet. Uwagę chłopca przyciąga jednak coś innego. Duża paczka popcornu. Pyta, czy może wziąć. Pewnie. Mama próbuje protestować, że lepiej zjadłby owoc, ale to na nic. Dzieciak jest szczęśliwy. Owoce też dostanie.
Kolejna pani pyta nieśmiało, kto za to wszystko płaci. Kto? Wszyscy. Polacy. My. Bo każdy, kto przychodzi na zmianę coś przynosi. Od siebie, od znajomych, od kolegów z pracy. Są też tacy, którzy pełnią rolę zaopatrzeniowców. Na grupie FB pojawia się informacja, że kończy się gaz. W ciągu pół godziny podjeżdża ktoś z pełną butlą. Nie trzeba kanapek. Za godzinę już kanapki są potrzebne. Kończą się banany. Ktoś dowiezie, jeśli w sklepie będą. Nacznia i sztućce jednorazowe. Nie ma sprawy.
Przepraszam, czy mogę zrobić zdjęcie?
— pyta młoda dziewczyna łamaną polszczyzną. Potem tłumaczy nam, że musi je wysłać znajomym na Ukrainie, bo oni tam wiedzą, że Polska pomaga, mówi to prawie codziennie w swoich przesłaniach prezydent Zełenski, ale nie zdają sobie sprawy, jak bardzo troskliwa i kompleksowa jest ta pomoc. Dziewczyna dochodzi do wniosku, że zdjęcia to za mało. Idąc wzdłuż stoisk nagrywa filmik, komentuje to, co widzi. Dziękuje i wzrusza się.
Starsza pani mówi, że w samochodzie mają malutkie dziecko, dwumiesięczne. Natychmiast znajdują się więc kaszki, mleczko i gorąca woda. A nawet butelki. Ale ona potrzebuje czego innego. Mała konsternacja, bo trudno ją zrozumieć. Po chwili, na migi przekazuje, że przydałby się smoczek dla dziecka. Nie ma? Jak to nie ma? Jest! Tutaj jest wszystko. To zadziwiające, jak bardzo empatycznie podchodzą do tej pomocy ci, którzy dowożą dary na MOP. Jedzenie to sprawa oczywista, ale przecież potrzeba i środków higienicznych i niektórych lekarstw. Są więc podpaski, pampersy (w różnych rozmiarach), szczoteczki do zębów i pasty, także nawilżane chusteczki czy tabletki przeciwbólowe, a nawet uspokajające czy do ssania, gdy boli gardło.
DZIECI CZUJĄ DOBRO
Wśród namiotów na MOP Markuszów jest jeden bardzo ważny. Są tam zabawki. Pluszaki mniejsze i większe. Kolorowani, kredki, flamastry. Góra kolorowych skarbów, w które czasem zagłębiają się najmłodsi uchodźcy, gdy tylko upewnią się, że naprawdę mogą sobie coś z tego wybrać. To bardzo wzruszające momenty, gdy patrzy się na przygnębioną matkę i roześmiane dziecko. Dorośli mając świadomość tragizmu sytuacji też się mogą uśmiechnąć. Często przez łzy.
Mały chłopczyk dostaje kakao. To absolutny hit na stoisku z ciepłymi napojami. Pije ze smakiem. Potem pyta swojego tatusia, jak powiedzieć „djakuju” po polsku. „Dziękuję”. Kłania się dyskretnie i odchodzą do samochodu.
Idzie pani z cała gromadką dzieci. Najmłodsze na rękach, kilkumiesięczny malec śpi, ale cała gromadka jest rozbrykana. Trzeba uważać, bo jeżdżą tam ciągle samochody. Patrole policyjne kierują ruchem. Dzieciaki siadają za drewnianym stołem. Jest z nimi też babcia. Każde dostaje jedzenie, dzisiaj jest zupa, wczoraj był bigos. Nie wiadomo co będzie jutro, ale coś będzie. Na 100 proc.
JEŚLI KTOŚ CHCE WSPOMÓC WOLONTARIUSZY ZACHĘCAM DO ŚLEDZENIA PROFILU NA FB - PUŁAWY - MOP Markuszów. Pomoc uchodźcom z Ukrainy.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/588570-mop-markuszow-wazny-punkt-na-trasie-ucieczki-przed-wojna