Kiedy czytało się doniesienia o „osobach w mundurach”, które zaatakowały fotoreporterów, można było w pierwszej chwili pomyśleć, że doszło do szokującego aktu przemocy. Prawda okazała się znacznie bardziej banalna: zatrzymano trzech fotoreporterów robiących zdjęcia przy tymczasowej bazie wojskowej i po godzinie wypuszczono.
Od dziennikarzy relacjonujących sprawę należało oczekiwać większej precyzji: zatrzymanie nie jest atakiem. To skrajne nadużycie tego słowa. Jeśli zatrzymanie będziemy nazywać atakiem, to jak pisać o dziennikarzach ostrzeliwanych i zabijanych w rejonach konfliktów zbrojnych?
Kiedy zapalam znicz na grobie Waldemara Milewicza na warszawskich Powązkach, myślę zawsze, że został zaatakowany na drodze pod Bagdadem. W opisie wydarzeń zachowajmy więc umiar i przyzwoitość.
Warto spojrzeć na chłodno na incydent w Wiejkach. Jak zwykle w takich wypadkach, wersje obu stron się różnią. Można jednak ustalić pewne fakty. Wszystko wskazuje na to, że fotoreporterzy nie mieli żadnych identyfikacyjnych plakietek, które zwykle noszą w rejonach konfliktów. Rozumiem, że dziennikarz czy fotoreporter może nie być fanem odblaskowych kamizelek z wielkim napisem „Press”, tym bardziej, że w grę nie wchodzi strefa działań wojennych. Ale plakietka identyfikacyjna to absolutny standard. Nie wierzę, że fotoreporterzy współpracujący z renomowanymi agencjami fotograficznymi tego nie wiedzą.
Czy fotoreporterzy wcześniej poinformowali wartowników, że będą robić zdjęcia? Twierdzą, że tak. Wojskowi — że nie. Słowo przeciwko słowu. Ale jeśli wszystko było uzgodnione, to dlaczego usiłowano ich zatrzymać, a oni dość pospiesznie chcieli odjechać? Dalszy przebieg zdarzeń wymaga analizy.
Najbardziej kontrowersyjne jest z pewnością skucie fotoreporterów kajdankami i warto to wyjaśnić. Czy stało się to po tym, gdy ustalono, że rzeczywiście pracują dla mediów?
Jeśli tak, to przesadzono. A może stało się to, gdy jeszcze można było sądzić, że trzech niezidentyfikowanych mężczyzn robi zdjęcia obiektom wojskowym?
W kolejnych odsłonach medialnych dużo się zresztą zmieniało: najpierw były to po prostu kajdanki, potem plastikowe kajdanki, by wreszcie zmienić się w „plastikowe paski”.
„Wysiadaj k… z samochodu, bo cię wysadzę” — ten cytat z zatrzymania zrobił karierę w mediach. Rzeczywiście, żołnierz, który kazał wysiąść dziennikarzom z samochodu, wyrażał się w tzw. krótkich żołnierskich słowach.
Wulgaryzmy nigdy nie są pożądane w przestrzeni publicznej, ale można i należy się nimi oburzać, gdy używają ich politycy i osoby publiczne. Sytuacja zatrzymywania jest specyficzna, emocje biorą górę. I nie uwierzę, że trzech fotoreporterów było spragmatyzowanych agresją słowną ze strony żołnierzy.
Gdyby tak było, nie mogliby nigdy pracować w strefach konfliktów, gdzie dziennikarzom dość często zdarzają się spotkania z krzyczącymi ludźmi w mundurach. A tak na marginesie — zatrzymanie chyba nie było aż tak brutalne i bezwzględne, skoro udało się wszystko nagrać i zachować?
Kolejny zaskakujący punkt w tej medialno—wojskowej historii to fakt, że fotoreporterzy uznali, że przeglądanie ich materiałów jest czymś szokującym i może być zaskarżone.
Odwołam się do własnych doświadczeń — przez kilkanaście lat pracy w „Rzeczpospolitej” bywałam wysłanniczką gazety w rejon konfliktów. Często podróżowałam z fotoreporterem, często obserwowałam fotoreporterów pracujących dla największych światowych agencji. Nawet najlepsi z nich, obsypani międzynarodowymi nagrodami, wiedzieli, że muszą pokazać swoje materiały, kiedy żądają tego uzbrojeni ludzie.
Walka toczyła się o coś innego: jak ukryć materiał, by go nikt nie znalazł. Ale kiedy już znaleziono, trzeba było pokazać bez dyskusji. Należało za to twardo negocjować, kiedy usiłowano materiał zniszczyć lub zabrać aparat, co też się zdarzało.
Powiedzmy sobie jasno: w strefie konfliktów, nikt, żadna strona, nie lubi dziennikarzy i fotoreporterów. Zwłaszcza fotoreporterzy są niemile widzialni — wystarczy kilka kadrów, by wpłynąć na opinię publiczną, zagrać na emocjach.
To oczywiste, tak było od dziesięcioleci. I tak jest wszędzie, w każdym miejscu na kuli ziemskiej. Zresztą dziennikarze i fotoreporterzy nie muszą być lubiani, nie na tym polega sens naszej pracy. Muszą za to pracować, także w trudnym miejscu i czasie i jest to bezdyskusyjne.
Chyba nadszedł czas, by media — zamiast epatować martyrologią fotoreporterów, na których żołnierze krzyczą „wysiądź k…. z samochodu” — zastanowiły się się, jakie jest BHP pracy w obszarze przygranicznym. Co wolno, a czego nie.
Robienie zdjęć przy bazach wojskowych zawsze jest czymś szczególnym. Wiem to dobrze, bo wraz z ówczesnym świetnym fotoreporterem „Rzeczpospolitej”, Andrzejem Iwańczukiem, robiłam kiedyś materiały w rejonie rosyjskich baz w Obwodzie Kaliningradzkim.
Z perspektywy czasu wydaje mi się to dość niemądre, choć przyznaję, ekscytujące. Ówczesny naczelny „Rzepy”, Piotr Aleksandrowicz powiedział, że są doniesienia brytyjskich i amerykańskich źródeł, że w rejonie Obwodu Kaliningradzkiego doszło do dyslokacji wojsk. I może bym pojechała i się przypatrzyła. Niejasno czułam, że to dziwne zadanie, ale w końcu początkująca dziennikarka nie powinna polemizować ze swoim naczelnym. Jeździliśmy zatem po Obwodzie Kaliningradzkim, obserwowaliśmy BTR-y jeżdżące po drogach. Ale i tak najlepsze zdjęcie, moim zdaniem, przedstawia żołnierza o kałmuckich rysach, który pasie krowę na sznurku przed bramą bazy. Za paczkę papierosów chętnie pozwolił na całą sesję zdjęciową.
Były to czasy największej słabości Rosji, wszystko się rozwalało i możliwe były rzeczy, które dziś wydają się nieprawdopodobne. Tym niemniej skończylibyśmy marnie, gdyby wojskowi spełniali swoje obowiązki.
Innym razem udała nam się też rzecz, z której byłam naprawdę dumna. Wjechaliśmy do wojennego portu w Bałtijsku, bazy top-secret. Zastanawiam się tylko, czy materiał w „Rzepie”, ze zdjęciami niszczejących okrętów wojennych, wart był ryzyka, bo na godzinnym zatrzymaniu z pewnością by się nie skończyło.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/574608-czym-naprawde-byl-incydent-przy-bazie-wojskowej-w-wiejkach