11 września 2001 r., minutę po tym, gdy Julita Bergman przyszła do pracy w północnej wieży nowojorskiego World Trade Center w budynek uderzył samolot. „Od razu wiedziałam, że to atak terrorystyczny; najbardziej dramatycznym momentem było zawalenie się bliźniaczego wieżowca, to nastąpiło tuż po tym, gdy po przeszło godzinie wyszłam z płonącego gmachu, myślałam, że zginę” - mówi w rozmowie z PAP Bergman.
CZYTAJ RÓWNIEŻ:
Ucieczka z 82. piętra
Pracowałam na 82. piętrze północnej wieży WTC. Przyszłam do biura dosłownie w minutę przed tym, gdy samolot uderzył w nasz gmach. Zachwiało tak mocno, że musiałam się trzymać biurka. Myślałam, że budynek sią zawali i razem z nim runę na dół
— wspomina Bergman.
Jak opowiada, ponieważ przeżyła też pierwszy atak na WTC w 1993 r., od razu wiedziała, że to kolejny zamach terrorystyczny. Pomyślała, że aby przeżyć, musi się stamtąd jak najszybciej wydostać.
Na korytarzu było już ciemno, unosił się czarny, gęsty dym. Tego dnia mieliśmy zaplanowane spotkanie, zamiast spodni i wygodnych butów ubrałam wąską spódniczkę i wysokie szpilki. Schodziłam po schodach wolno. Dostałam skurczu w nogach. Próbowałam iść boso, ale było za dużo szkła
— relacjonuje.
Na klatce schodowej było jeszcze światło, co ułatwiało zejście. W 1993 roku Bergman musiała schodzić w dół po ciemku, macając ściany.
Na schodach spotkałam Billy’ego i Roberta którzy pracowali na 85. piętrze, dwie kondygnacje niżej od miejsca w które wbił się kadłub samolotu. Mówili, że czubek skrzydła walnął w ich biuro i opuszczenie go zajęło im pięć minut, bo nic nie było widać
— opowiada ocalona.
Bergman natknęła się na nich dopiero około 20. piętra. Zaoferowali pomoc, ale odmówiła mówiąc, że sama sobie poradzi. Nie zważając na to jeden wziął jej torbę, drugi - żakiet. Trzymali ją za ręce, dzięki czemu szybciej zeszła do lobby na poziomie placu przed budynkiem.
Najbardziej dramatyczny moment
Ochrona radziła, by nie patrzeć w tę stronę - wspomina kobieta. Kierowali wszystkich na niższy poziom, do podziemnego centrum handlowego. Stamtąd wyjścia prowadziły na odleglejsze od WTC ulice.
Akurat kiedy dotarliśmy do centrum handlowego z hukiem zawaliła się południowy wieża. Biegliśmy z Billym i Robertem, aż nagle potężny podmuch powalił nas na posadzkę. Robert wylądował na mnie. Czułam, że się duszę. Raptownie zapadła ciemność. Byłam gotowa na śmierć. Zaakceptowałam to, że umrę, choć nie byłam z tego powodu szczęśliwa. Modliłam się krótko do Pana Boga. Prosiłam, żeby przynajmniej dwaj młodsi mężczyźni, którzy mi pomagali przeżyli
— opisuje najbardziej dramatyczny dla niej tego dnia moment Bergman.
Zwraca uwagę, że ona sama i towarzyszący jej mężczyźni mieli dużo szczęścia. Nie uderzyły w nich żadne elementy walącego się drapacza chmur, chociaż wówczas nie wiedzieli jeszcze, co się dokładnie stało. Wokół leżeli martwi ludzie. Kiedy po przeraźliwym grzmocie nastała cisza podnieśli się i szukali po omacku wyjścia brnąc w gruzach i fragmentach metalowych belek.
Kilkanaście osób złapało się wraz z nami za ręce usiłując się wydostać na zewnątrz. Pomogło nam pojawienie się strażaka z latarką. Wyszliśmy na skrzyżowaniu ulic Vesey i Chambers. Dotarcie tam zajęło nam godzinę i piętnaście minut. Wszystko było szare. Wyglądało jak krajobraz na księżycu
— porównuje ocalona.
Dopiero tam Bergman dowiedziała się co się stało. Po koszmarze zejścia z płonącego wieżowca na wysokich obcasach nie miała sił iść dalej. W lobby zaginęła jej torebka z okularami, pieniędzmi, adresami i dokumentami. Usiadła na schodkach jakiegoś domu, nie wiedząc co ma robić. Natrafiła na ludzi z biura rezerwistów armii. Udzielili jej pierwszej pomocy. Właśnie wówczas zawaliła się północna wieża WTC. Kiedy jej o tym powiedzieli, zupełnie sią załamała.
Przenieśli mnie stamtąd do pobliskiego szpitala Beekman. Nawdychałam się dymu i podali mi tam dużo tlenu i jakieś antydepresanty. Pielęgniarka zadzwoniła do mojego męża. Ponieważ mieszkam w New Jersey, a wszystkie mosty były zamknięte przenocowałam u koleżanki. Następnego dnia mąż zabrał mnie do domu
— wspomina.
Działania rządu USA po zamachu
Przyznaje, że nie ocenia dobrze działań amerykańskiego rządu po zamachu. Tłumaczy to tym, jak władze potraktowały ludzi ocalałych z ataku i tych, którzy pierwsi pospieszyli im z pomocą. Podkreśla, że wielu z nich ciężko chorowało i miało problemy finansowe. To skandal, że ustawa o pomocy medycznej dla tych grup przyjęto dopiero pod koniec 2010 roku - mówi ocalona.
Po przeżyciu dwóch ataków na WTC Bergman cierpi na zespół stresu pourazowego. Podobnie jak inni odczuwa też tzw. winę ocalonego - poczucie winy związane z tym, że przeżyła zdarzenie, w którym zginęły tysiące ludzi. W jej opinii psycholodzy i psychiatrzy nie wiedzieli jak leczyć osoby, które przeżyły atak. Eksperci popełniali błędy, do czego nieraz sami się przyznawali.
Zamiast poczuć się lepiej, ich eksperyment wepchnął mnie w depresję na dwa lata
— opowiada o swoim leczeniu Bergman.
Staram się jednak wynieść z tej traumy coś pozytywnego, przeżyć tę lekcję i jej nie zmarnować - zaznacza.
Zaakceptowałam fakt, że mogę umrzeć. Wyzwoliło mnie to z lęku przed śmiercią. Nie boję się jej. Wiem o niej wystarczająco dużo. W 1993 r. myślałam, że mogę umrzeć, ale zaakceptowanie tego to coś zupełnie innego
— podkreśla.
Wizyta w miejscu pamięci poświęconym zamachowi ją przygnębiła, podobnie jak uroczystości rocznicowe. Bergman nie lubi nawet jeździć w tę część Mannhattanu, gdzie zlokalizowane jest WTC. Jest rozgoryczona, że sprawiedliwości nie stało się zadość. W tym roku 11 września wybiera się do filharmonii w Lincoln Center na koncert Requiem Giuseppe Verdiego. Jak zauważyła Bergman, ocalałych nie zaproszono na ceremonię 20-lecia zamachu.
Dobre chwile
Z kolei Leokadia Głogowska, która 11 września znajdowała się na 82 piętrze północnej wieży WTC powiedziała, że stara się przywoływać w myślach dobre chwile, których tamtego dnia było bardzo dużo.
Mąż podwiózł mnie pod wieże i pocałował w samochodzie na do widzenia. Powiedział: „uważaj na siebie”. On często to mówił, ale mógł to być ostatni pocałunek. Po uderzeniu samolotu kolega zaczął krzyczeć do nas, żeby uciekać, natychmiast uciekać. Właściwie to on nas wyrzucił z biura. Gdyby nie to, gdyby nie jego krzyk, najprawdopodobniej byśmy nie wyszli, bo czekalibyśmy na ogłoszenia, których tego dnia nie było. Ludzie z niższych pięter nie wyszli. Krzyk tego kolegi wspominam jako święty moment
– powiedziała Głogowska.
Idąc do domu z tłumem ludzi – wszyscy byliśmy zakurzeni – spotkałam na chodniku kobietę stojącą z małą dziewczynką, może 4-5 letnią. Ta kobieta miała w ręce rolkę ręczników papierowych, które urywała po kawałku i dawała temu dziecku. To dziecko podawało je każdemu z nas, przechodzącemu. Ta mała rzecz dała mi tak dużo nadziei w tym dniu, w którym czułam się beznadziejnie. Myślałam, że to jest koniec świata, kiedy z horyzontu zniknęły dwie wieże. Ten moment dał mi nadzieję, że są jeszcze dobrzy ludzie na tym świecie
– dodała kobieta.
Jeszcze jednym świętym momentem była chwila, kiedy byłam już w domu i w trójkę byliśmy razem jako rodzina – mój mąż Marek, syn Michał i ja. Zdaliśmy sobie sprawę, jak nie są istotne takie głupie drobnostki dnia codziennego, którymi czasami się ranimy. Ten dzień był lekcją wiary i pokory. Dla mnie to także była święta chwila
– przyznała Leokadia Głogowska.
wkt/PAP/TT
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/565916-wstrzasajace-wspomnienia-polek-ocalalych-z-zamachu-1109