Nie milkną echa skandalicznego tekstu Wojciecha Czuchnowskiego pt. „Wolimy wierzyć w legendę. Jak rozwiewał się mit męczeńskiej śmierci Pyjasa”. Głos w tej sprawie zabrał już Bogusław Sonik. Dziś prezentujemy wypowiedź Bronisława Wildsteina, przyjaciela Stanisława Pyjasa, a także człowieka, który przez dekady zabiegał o wyjaśnienie tej sprawy:
Zacznijmy od początku tej historii. Jest początek roku 1976-go. Nasza grupa, która powstała parę miesięcy wcześniej, jest już śledzona i osaczana. Na przełomie maja i kwietnia jesteśmy po raz pierwszy przesłuchiwani, i to dość ostro. Właśnie wówczas łamią i werbują Maleszkę. Ja siedzę po raz pierwszy 48 godzin w areszcie. Grupa się rozpada, część odchodzi, ale część zostaje. Potem ja wylatuję dyscyplinarnie ze studiów, robi się wokół tego szum, a jednocześnie poznajemy ludzi z Beczki, czyli z duszpasterstwa akademickiego. Zaczynamy zbierać pieniądze dla robotników, którzy protestowali w czerwcu w Radomiu, Ursusie i Płocku, tworzymy z nimi jedną grupę. Zbieramy też podpisy pod listami - które sami piszemy - z żądaniem uwolnienia zatrzymanych i aresztowanych oraz pociągnięcia do odpowiedzialności osób, które ponoszą winę za prześladowania, za bicie robotników. Mamy sukcesy, bo zebraliśmy najwięcej podpisów w całej Polsce - 517. To dużo, bo ludzie naprawdę się bali.
Ta nasza grupa działa więc coraz bardziej intensywnie. Pojawiają się anonimy z oskarżeniami wobec Staszka Pyjasa. Esbecja daje nam w ten sposób do zrozumienia, że ma nas na widelcu. Dziś wiemy, że rzeczywiście miała, za sprawą doniesień Maleszki. Na anonimy reagujemy w ten sposób, że postanawiamy zwrócić się do prokuratury. Doskonale wiemy, że nic z tego nie będzie, ale mimo to postanawiamy pójść tą drogę, zgodnie z naszą ówczesną taktyką urealniania norm prawnych. Staszek, chyba razem z Bogusiem Sonikiem, zanosi wniosek o ustalenie i ściganie autorów anonimów do prokuratury. To była dość zabawna chwila, bo pani, która przyjmowała wniosek, zapytała ich: „Pan naprawdę liczy, że coś z tego będzie?”. Zgodnie z przepisami musiała jednak to zaksięgować, przyjąć, puścić w obieg.
Potem znajdują martwego Staszka w tej bramie. Dowiaduję się o tym. Ja z Iwoną jesteśmy w tej sprawie przesłuchiwani. W trójkę, razem z nieżyjącym już naszym przyjacielem Jackiem Nowaczkiem, idziemy najpierw do zakładu medycyny sądowej, skąd nas wyrzucają, a następnie do prosektorium. Mówię, że jestem bratem Pyjasa, daję w łapę człowiekowi, który pilnuje tego miejsca, i pokazują nam zwłoki. Widzimy twarz człowieka zatłuczonego, z bardzo charakterystycznymi obrażeniami na różnym poziomie.
Próbujemy się czegoś dowiedzieć. Jednocześnie nadzwyczajnie szybko, już kolejnego dnia, ukazują się w krakowskiej prasie informacje mówiące o tym, że student Stanisław P. zginął w wyniku upadku ze schodów, i że był pod wpływem alkoholu. To nas uderzyło, bo przecież zazwyczaj nawet proste sprawy zajmują prokuraturze więcej czasu. A tu rzekomo wszystko jasne. My próbujemy zamieścić nekrolog, ale nie dostajemy zgody, odbijamy się od ściany.
Próbujemy robić coś w rodzaju własnego śledztwa, nawiązujemy też kontakt z rodziną Staszka. Jej reprezentantem zostaje adwokat Andrzej Rozmarynowicz, dzięki któremu mamy wgląd w akta sprawy. Oczywiście jest tak, że wszystkie jego wnioski są utrącane. Prof. Zdzisław Marek prowadzi to bardzo szybko.
Początkowo władze forsują tezę o upadku ze schodów, chcą się jej trzymać. Później, gdy adwokat Rozmarynowicz wgryza się w tę materię, okazuje się, że jest to wersja niemożliwa do utrzymania. Do tego wniosku dochodzą, na spotkaniu oficjalnym, również prokuratorzy. Dlaczego to jest wersja, której nie da się bronić? Wskazuje na to rodzaj obrażeń, a także sposób położenia ciała w stosunku do schodów. W związku z tym przedstawiają wersję zupełnie karkołomną, mówiącą, że Staszek, po pijanemu, na prostej posadzce, przewrócił się, złamał sobie kości czaszki, upadł na wznak i zadławił się własną krwią. Potwierdza to ekspertyza prof. Zdzisława Marka. W tej wersji nie ma więc upadku ze schodów. To jest ważny element tego wszystkiego: oficjalna wersja władz nie mówi o upadku ze schodów. O upadku mówiły pierwsze wersje zdarzenia, nazwijmy je „gazetowymi”.
W połowie maja 1977 roku, tydzień po śmierci Staszka, organizujemy Czarne Juwenalia, czyli marsz poświęcony pamięci Staszka w ramach oficjalnych Juwenaliów studenckich. Powołujemy Studencki Komitet Solidarności. Później nadchodzi „Solidarność”. Później sprawa Staszka żyje, ale na poziomie dochodzenia, wyjaśnienia, można do niej wrócić dopiero, gdy upada komunizm. I tak się dzieje. Wracam do Polski na początku 1990 roku. Zostaję szefem Radia Kraków, i pierwsze co widzę to to, że prof. Zdzisław Marek nadal jest szefem Zakładu Medycyny Sądowej.
I teraz najważniejszy moment: zlecam dziennikarzom Radia Kraków zrobienie audycji o Staszku. To jest przełom lat 1990/1991. Dziennikarki dzwonią do prof. Marka, i proszą o wywiad. On odmawia, ale z dziennikarzami nieformalnie rozmawia. One nagrywają, nie informując go o tym. On mówi jedną rzecz: „To jest jasne, że ktoś Pyjasowi dał w mordę”. Trzy razy to powtarza, na różne sposoby. To mówi facet, na podstawie którego ekspertyzy uznano sprawę za wypadek! On był najbliżej tego wszystkiego.
Później powstaje kolejna ekspertyza. Dwóch profesorów uznaje, że śmierć nastąpiła w skutek pobicia. Że wszystko na to wskazuje. Jest próba podjęcia śledztwa na nowo, ale ona jest bojkotowana, tzw. „nasi”, ludzie z nadania solidarnościowego nie dają materiałów, nie zgadzają się na odtajnienia. Sprawa ciągnie się i ciągnie. Przy okazji Jurek Morawski trafia na sprawę Mariana Węclewicza. Chodzi o boksera i agenta SB, który w 1977 roku, po pijanemu, chwalił się, że brał udział w zabiciu Staszka, i który mówił, że miał dostać za to pieniądze, ale nie dostał, więc musi się upomnieć o te 100 dolarów. Węclewicz nie wie, że jego kumpel, któremu o tym opowiada, też jest agentem SB. Parę dni po tej rozmowie bokser ginie, spada ze schodów. Znajdują go w klatce schodowej w domu, w której mieszka prowadzący go oficer SB.
Wyjaśnia się także sprawa anonimów, wymierzonych w Staszka. Jest potwierdzenie, że pisała je esbecja. Człowiek, który to robił, przyznał się. Okazuje się, że śledztwo było nadzorowane przez SB, która tej sprawy starannie pilnowała. Elementem śledztwa było np. badanie próbek pisma studentów w Krakowie, choć przecież władze doskonale wiedziały, kto pisał anonimy. Co ciekawe, autora anonimów wśród studentów szukał ten sam człowiek, który je pisał. Prokuratura dochodzi do wniosku, że esbecja świadomie sprowadzała śledztwo na błędne tropy. Stawia zarzuty, dochodzi do procesu, dwie osoby zostają skazane, oczywiście w zawieszeniu, trzeciemu zostaje odpuszczone, bo źle się czuje. Później dochodzi jeszcze sprawa Maleszki, ale w sprawie samego Staszka niewiele się dzieje.
Zbliżamy się do czasów obecnych. W 2010 roku, związku z różnymi, bardzo dziwnymi, moim zdaniem zupełnie niewiarygodnymi tezami, mówiącymi o tym, że Staszka zastrzelono, jego rodzina wystąpiła o ekshumację szczątków i ponowne ekspertyzy. I to zrobiono. Powstała ekspertyza, która jest źródłem tych wszystkich nowych komentarzy. Jest to ekspertyza według mnie cudaczna, powracająca do tezy o upadku ze schodów. Nie odnosi się w żaden sposób do sprawy podstawowej: nawet eksperci na usługach komunistycznej władzy nie byli w stanie podtrzymać wersji o upadku ze schodów. I oni także uznawali, że nie można wykluczyć udziału osób trzecich. Tymczasem ta nowa analiza wszystko to przemilcza. Nie odnosi się także choćby do braku odcisków palców na poręczy. Esbecja bardzo ich szukała, ale nie znalazła. A była to klatka schodowa, w której niedługo wcześniej zostało zepsute, zniszczone oświetlenie. Do tego te schody były trudne do pokonania, nawet człowiek w dobrej formie musiał się chwytać poręczy, żeby wejść na górę. Każdy, kto tam wchodził, trzymał się poręczy. Zostały trzy odciski, nieczytelne, więc teoretycznie mogły należeć do Staszka, twierdzi ta ekspertyza.
Warto podkreślić, że nikt nie słyszał krzyku Stanisława Pyjasa. Nikt, żaden z mieszkańców. A przecież jeśli ktoś spada, to krzyczy. To normalny odruch. Jeden ze świadków, na którego klamce był odcisk, który można by uznać za odcisk Staszka, relacjonuje, że ok. godz. 1.50 w nocy ktoś delikatnie nacisnął na klamkę, ale gdy zobaczył, że drzwi są zabezpieczone łańcuchem, delikatnie je zamknął, wycofał się. To nijak nie nie pasuje do pijanego faceta. Tak jak nie pasuje do tej koncepcji miejsce znalezienia torby czy fakt, że na miejscu śmierci nie znaleziono jego okularów. A on nigdzie się nie ruszał bez okularów.
Tak sprawa wygląda. A teraz słyszymy, że jakaś pani, która twierdzi, że nas zna, choć ja nic o tym nie wiem, montuje książkę, która opiera się na Maleszce, na Szostkiewiczu, na paru innych gościach. I która publikuje także mowę obrończą Widackiego jako rzekomo wiarygodny dokument. To są te nowe fakty, które rzekomo mają zmieniać spojrzenie na całą sprawę. Do tego dochodzi psychologizowanie na temat mojej skromnej osoby. Rzekomo to ja, moja nienawiść, wykreowały całą sytuację. To absurd, bo przecież my się zaangażowaliśmy wcześniej. To z powodu naszego zaangażowania Staszek zginął. I dalej: autorka twierdzi, że zaangażowałem się po stronie prawicy, ponieważ ona podziela moją wersję. A przecież sporo napisałem o swoich poglądach, i każdy, kto chce, może zrozumieć moją drogę.
Czy to jest rehabilitacja PRL-? Tak. Ale moim zdaniem sprawa jest głębsza. To nie chodzi tylko o PRL, ale także o klasyczny zabieg deheroizacji. To jest uderzenie w „Solidarność”, w opozycję. PRL ma być w porządku, cała martyrologia polska jest ułomna, PRL był pewną formą państwowości polskiej, opowieści o tym, że Polacy byli bohaterami są nic nie warte, jeden np. po prostu spadł ze schodów. To jest szerszy projekt. Niezłomni, Wyklęci, to mają być bandyci. Tu chodzi o uderzenie w fundamenty narracji historycznej, która odwołuje się do pewnych bohaterów i pewnego porządku wartości. Sam PRL jest ważny, ale sprawa jest głębsza, i dotyczy uderzenia w podstawę historyczną tożsamości wspólnoty.
Prej
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/552066-wildstein-o-tekscie-gw-to-jest-uderzenie-w-solidarnosc