W czasie debaty w Parlamencie Europejskim o wolności mediów w Unii Europejskiej wśród „chłopców do bicia” obok Węgier i Słowenii znalazła się również Polska. Kraj, w którym knebluje się usta dziennikarzom, mogą oficjalnie działać tylko prorządowe, wychwalające prawicowy reżim media, a opozycja kolportuje wydawane na powielaczach biuletyny, za co wsadzana jest do obozów reedukacyjnych, w których poddawana jest praniu mózgów. Tak chyba, sądząc po głosach w debacie, wyobrażają sobie polski rynek medialny niektórzy parlamentarzyści, czemu dali wyraz w dyskusji. Jedni, naiwniacy podpuszczeni przez polskich opozycyjnych deputowanych, snujących opowieści o dławieniu demokracji w Polsce, robili to w dobrej wierze, inni - cynicznie wykorzystując okazję wzięcia do ręki usłużnie podawanego kija, by psa uderzyć.
Jak wygląda rynek medialny w naszym kraju każdy średnio rozgarnięty polski odbiorca wie doskonale i opowieści z mchu i paproci o dominacji prawicowych mediów i dławieniu liberalno-lewicowych stacji radiowych i telewizyjnych, wydawnictw oraz internetowych portali traktuje jak opowieść idioty, że posłużę się odniesieniem do Szekspira.
„Wolna Europa”
Pierwszym wymogiem demokracji są dobrze poinformowani obywatele i ta idea przyświecała twórcom powstałego w 1949 roku radia „Wolna Europa”. Swoje audycje rozgłośnia transmitowała do krajów, w których swobodny przepływ informacji był zakazany lub znacznie ograniczony przez tamtejsze totalitarne rządy. Sączona przez zakładowe radiowęzły i zainstalowane w wielu domach tzw. kołchoźniki propaganda jedynego państwowo-partyjnego programu radiowego zderzała się z potajemnie i nielegalnie słuchanymi serwisami i audycjami radia „Wolna Europa”, choć władze sygnał radiowy starały się zagłuszać. W niektórych miejscowościach w Polsce jeszcze w latach siedemdziesiątych korzystano z tych urządzeń. Władza bardzo je doceniała, bo treści przez nie przekazywane docierały szybko prawie do każdego – czy chciał ich słuchać, czy też nie. I kiedy usłyszałam, co w roku 2021 podsuwa pod rozwagę unijnym instytucjom niemiecki europoseł (proszę wybaczyć, nazwiska nie zanotowałam) w plenarnej debacie o wolności mediów, pomyślałam sobie, że oto dziś proponuje się, aby „Wolną Europę” zastąpiła Europa zniewolona polityczną poprawnością, kontrolowana przez urzędników, sącząca do obywateli wspólnoty jedyny „słuszny” przekaz.
„Proponuję rozwiązanie na poziomie unijnym, utworzenie europejskiego nadawcy informacyjnego, niezależnego od rządów krajowych jak i przychodów z reklam, finansowanego przez europejskiego podatnika. Wszystkie państwa członkowskie musiałyby go obsługiwać”
—– przedstawiał w gmachu PE swój pomysł niemiecki deputowany, zaznaczając że transmisja takich programów byłaby obowiązkiem każdego kraju członkowskiego.
Głupie czy absurdalne pomysły mają to do siebie, że najpierw się z nich śmiejemy, szydzimy i jesteśmy przekonani, że nie ma najmniejszej szansy, by je zrealizowano, potem o nich zapominamy, i nagle się okazuje, że już żyjemy w rzeczywistości, w której stają się one prawem, normą strzeżoną przez dyrektywy, rozporządzenia i kodeksy. A wtedy jest już za późno.
„Glosariusz języka niedyskryminującego”
Tak było, kiedy delikatnie zaczęto ingerować w nasz język, chcąc stworzyć z niego narzędzie pomocne przy zmianie naszej obyczajowości, tożsamości, wartości, najpierw sugerując, że lepiej by było używać innych słów, aż doszliśmy do momentu, kiedy prawie siłą usiłuje się nam narzucić nowomowę, zacierającą różnice, spłycającą pierwotne znaczenie, a czasami wręcz je odwracającą. Jeszcze za używanie słów, które powinny być zakazane karani nie jesteśmy, ale być może ten moment jest już blisko. Unia Europejska właśnie wydała „Glosariusz języka niedyskryminującego w komunikacji wewnętrznej i zewnętrznej”, przeznaczony dla deputowanych, w których zaleca, by mówić na przykład „osoba z cukrzycą”, a nie „cukrzyk”, nie używać terminów „homoseksualista” , „ideologia LGBT’, „płeć biologiczna”, „zmiana płci” , „Murzyn”, „mulaci”, „nielegalni imigranci ( zamiast tego – „imigranci o nieuregulowanej sytuacji prawnej”). Powinniśmy natomiast zacząć używać takich określeń jak „osoba niebinarna”, „osoba queer”.
Nie wiem, co było pierwsze, czy ów „Glosariusz” czy też „Poradnik: jak mówić i pisać o grupach mniejszościowych”, wydany w Polsce, przygotowany przez Fleishman Hillard, pod patronatem Rzecznika Praw Obywatelskich, Adama Bodnara i Rady Języka Polskiego, ale w obu tych dziełach swój wkład wniosły podobno polskie organizacje pozarządowe z kręgu środowiska LGBT. W polskim wydawnictwie powtarzają się zalecenia z unijnego „Glosariusza”, ale też jest upomnienie, by używać feminatywów, takich jak na przykład „pani profesoro”:
„Miejmy na uwadze, język jest narzędziem włączania konkretnych grup, ale także swoistego zapraszania kobiet na stanowiska ministr, prezydentek i premierek”
— czytamy w poradniku.
W Wielkiej Brytanii już w 2016 roku wydano zalecenia dla państwowych szkół (dla dzieci od 7 roku życia) by nie używać sformułowań „chłopiec” i „dziewczynka” w celu „zminimalizowania dyskryminacji osób transpłciowych”, a w tym roku Uniwersytet w Manchesterze odradza używania słów „matka i ojciec” i sugeruje, by zastępować je określeniami rodzic lub opiekun. Mąż i żona także nie są mile widziani, należy używać słowa partner.
Europejski „kołchoźnik”, kontrolowany przez urzędników, nadający jedynie słuszne treści w jedynie słusznym języku w nowym, wspaniałym świecie, jaki chce nam urządzić awangarda lewicowo-liberalnej Europy? A czemu nie? Już chcą cenzurować literaturę, filmy, historię, zniszczyć religię i wiarę… Wolność słowa i debaty publicznej, wielość przekaźników opinii, tylko to utrudnia.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/542982-europejski-radiowezel-zakladowy-w-kazdym-domu