Czy poza warstwą samouwielbienia, licytacji i popisywania się, świętowanie ma dziś cokolwiek wspólnego z ideą Bożego Narodzenia?
Czy zewnętrzne bogacenie się musi być związane z wewnętrznym ubożeniem? To fundamentalne pytanie na święta Bożego Narodzenia w roku 2020 i na lata następne. Benjamin Barber i wielu innych filozofów, socjologów, politologów przestrzegało, że świat zmierza właściwie tylko do tego, żeby ludzie byli coraz sprawniejszymi konsumentami. Czyli przeciwieństwem świadomych obywateli. A konsumpcyjny podbój Bożego Narodzenia był z tej perspektywy najważniejszym celem.
Kiedy udała się konsumpcyjna inwazja na Boże Narodzenie, można było zrealizować dwa najważniejsze elementy wynikające z tej strategii: konsumpcyjny podbój innych świąt i uroczystości oraz wypłukanie świąt mających oczywiste religijne odniesienia z wszelkiego pierwiastka chrześcijańskiego czy generalnie duchowego. W wersji duchowej pozwoliło to na konsumpcyjny podbój niechrześcijańskich kultur i wyznań. I cały świat stał się zakładnikiem konsumpcjonizmu.
Zrealizowało się to, co Benjamin Barber umieścił w rozwinięciu tytułu swojej książki „Skonsumowani”: rynek „zepsuł dzieci, zinfantylizował dorosłych i połknął obywateli”. Dzieci musiały zostać konsumpcyjnie zepsute, gdyż poza tym, że mają własne potrzeby konsumpcyjne, stanowią największą grupę nacisku na tych, którzy za konsumpcję płacą (rodziców i krewnych). Rodzice musieli zostać zinfantylizowani, żeby nie dostrzegać, jak konsumpcjonizm ich zubaża oraz odziera z wszelkich aspiracji poza konsumpcyjnymi właśnie. A obywatele musieli zostać połknięci (przestać być świadomymi tego, co ta kategoria oznacza), żeby głównym celem egzystencji stało się zaspokajanie konsumpcyjnych potrzeb.
Konsumpcjonizm stał się nie tylko fetyszem, ale i najważniejszą formą przymusu. I to przymusu nie realizowanego przy pomocy przemocy czy groźby jej użycia, lecz w ogromnym stopniu dobrowolnie. Sprostanie wymogom zaawansowanego konsumpcjonizmu ma być bowiem dowodem i potwierdzeniem życiowego sukcesu. Dominujesz konsumpcyjnie, zatem masz przewagę także we wszystkich innych dziedzinach decydujących o miejscu w różnych społecznych hierarchiach prestiżu. Jesteś konsumpcyjnym abnegatem, więc wleczesz się w ogonie w każdej innej dziedzinie. I zasługujesz na potępienie, poniżenie, pogardę, a w najlepszym wypadku na ignorowanie.
Triumf konsumpcjonizmu oraz związanych z nim pychy, arogancji czy samouwielbienia daje poczucie szczęścia i spełnienia. Pisał o tym m.in. Paul Vitz w książce „Psychologia jako religia. Kult samouwielbienia”. Po infantylizacji dorosłych oraz połknięciu obywateli najważniejszy staje się hedonizm i związane z nim samouwielbienie. Można być kulturowym troglodytą, nieukiem i nie mieć kompetencji w żadnej dziedzinie, ale wszystko to rekompensuje, a wręcz likwiduje i daje przewagę zaawansowany konsumpcjonizm. Motto współczesności brzmi: „konsumuję, więc jestem”.
Z pogardą wspomina się czasy, gdy pod choinką znajdowało się skromne prezenty: książkę, płytę, wieczne pióro (wtedy uznawane za wyjątkowo wykwintne), a przede wszystkim drobiazgi własnoręcznie wykonane – małej wartości rynkowej, za o dużym ładunku uczuciowym, sentymentalnym, wskazującym na wartość więzi rodzinnych, przyjaźni czy choćby zwyczajnej życzliwości. A często ważniejsza od prezentów była sama obecność w rodzinnym gronie. Mimo że często wiązało się to z dużym wysiłkiem: zimy bywały surowe, a wielu ludzi nie miało własnych samochodów, a mimo to pokonywali nawet setki kilometrów, żeby spotkać się z bliskimi.
Nikt nawet nie myślał w kategoriach licytowania się materialną wartością prezentów – jako zastępczą formą licytowania się pozycją w hierarchiach prestiżu. Nie było tego wyścigu w popisywaniu się atrybutami materialnego dostatku, a wręcz było to uznawane za pewien rodzaj barbarzyństwa i braku klasy, zaś w najlepszym razie za nietakt. I nie chodzi o to, że społeczeństwo jako całość nie było przesadnie bogate, więc każdy wyjątek rzucał się w oczy. Po prostu nie było klimatu powszechnej ostentacji, chełpienia się, a wręcz pychy.
Prezent, szczególnie ten drogi, ale pozbawiony emocjonalnej aury, staje się tylko elementem licytacji i rywalizacji w dziedzinach, gdzie to nie ma najmniejszego sensu. Staje się częścią wyścigu w popisywaniu się, gdzie liczy się tylko ego. Bo w gruncie rzeczy drogie prezenty mają wskazywać jedynie na tego, kto je kupuje i wręcza. Służą zaspokajaniu jego próżności i poczucia mocy. Mają być dowodem, że samouwielbienie jest uzasadnione, a hedonim właściwą filozofią życia.
Czy poza warstwą samouwielbienia, popisywania się i rywalizacji o prestiż na zasadzie, kogo na więcej stać, świętowanie ma cokolwiek wspólnego z ideą Bożego Narodzenia czy innych świąt o religijnych korzeniach? Niewiele, a wręcz nic. Mało kto dziś pamięta, że w dawnych czasach bogaci i znajdujący się na szczycie hierarchii prestiżu, w tym arystokraci, w Boże Narodzenie jedli dokładnie to samo, co biedni. To, na co stać było tych biednych. I nie było żadnej ostentacji w obdzielaniu się prezentami. Nawet arystokraci najbardziej cenili drobne przedmioty wykonane własnoręcznie. Nie o prezenty bowiem chodziło, lecz o istotę Bożego Narodzenia i więzi między tymi, którzy świętowali.
Czy wrócimy do normalnego przeżywania i świętowania Bożego Narodzenia? Bardzo to wątpliwe. Zostaliśmy przecież skonsumowani: dzieci zostały zepsute, dorośli zinfantylizowani, a obywatele połknięci. Zza gór prezentów, zwałów pychy i samouwielbienia, licytacji w popisywaniu się nie widać biednej stajenki, ubogiej świętej rodziny i istoty narodzin Jezusa. A przecież w tym właśnie tkwi ogromna siła, uniwersalne przesłanie i wartość tych świąt.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/532345-co-robimy-z-bozym-narodzeniem