Zdaniem Jarosława Gowina, jednym ze sposobów rozstrzygnięcia kwestii aborcji w Polsce mogłoby być referendum:
Po tym, gdy naruszono tzw. kompromis aborcyjny z 1993 r., którego byłem i jestem zwolennikiem, być może nie ma już innej drogi jak tylko referendum. Należałoby dobrze przemyśleć pytania i wówczas oddać głos Polakom. Działania nas, polityków, w tak kluczowych sytuacjach powinny być emanacją zbiorowej woli narodu.
Uważam, że to pomysł wyjątkowo fatalny. W istocie przyniósłby same straty.
Po pierwsze, sądząc zarówno po badaniach opinii publicznej, jak i po dynamice tego typu referendów, zostałoby ono wygrane przez zwolenników zabijania dzieci nienarodzonych. Z zagranicy popłynęłoby wsparcie, pieniądze, know-how dla obozu aborcyjnego. Prawica - też w tej sprawie mocno podzielona - miałaby w ręku znacznie mniej kart. Wiadomo, po której stronie byłyby media. Do tego część konserwatystów prawdopodobnie zbojkotowałaby głosowanie. Sprawa w sumie niemal nie do wygrania drogą głosowania powszechnego.
To jednak w sumie rzecz wtórna, bo ważniejsze jest co innego. Po drugie bowiem, spustoszenie, które przyniosłoby referendum w sprawie życia najmłodszych dzieci, byłoby długofalowo naprawdę straszliwe. Nie obejmowałoby tylko klęski w sprawie ochrony życia, ale spektrum znacznie szersze. Oznaczałoby przecież, że w sprawach życia i śmierci, w sprawach najbardziej fundamentalnych, decyduje zwykłe głosowanie powszechne, a nie racja, nie kwestie etyczne, moralne, medyczne. Byłoby to równoznaczne ze zdemolowaniem najważniejszej w istocie bariery przed najbardziej szalonymi, diabelskimi pomysłami, których - jak wiemy - nie brakuje.
Ktoś powie: ale przecież posłowie to też ludzie, i też głosują. Tak, to prawda, ale jednak gdyby w Polsce wprowadzono tzw. aborcję na życzenie poprzez parlament - nie daj Boże - to spustoszenie w sumieniach byłoby w sumie znacznie mniejsze. Głosowałoby kilkuset posłów, a nie cały naród. Nie było tak wielkiej skazy na całym narodzie. Nie wciągnięto by (zapewne większości) narodu w tak głębokie bagno. Głosowanie na posła, który popiera aborcję, też oczywiście obciąża, ale jednak głosowanie bezpośrednie, osobiste, bardziej wiąże ze sprawą - i złą, i dobrą.
Po trzecie, referendum niczego by nie rozstrzygnęło w długiej perspektywie; gdyby lewica przegrała, w żaden sposób nie uszanowałaby rozstrzygnięcia. Gdyby przegrała prawica, też nie mogłaby „werdyktu” uznać, ponieważ aborcji na życzenie nie sposób zaakceptować przy pewnym poziomie etyki. Mielibyśmy jeszcze większe piekło, które - być może - stałoby się dla lewicy wehikułem do wprowadzenia języka i stylu tzw. Strajku Kobiet na stałe do naszej debaty.
Po czwarte wreszcie, wygrane przez zwolenników aborcji referendum oznaczałoby konieczność zmiany konstytucji. Październikowe orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego wzmocniło ochronę życia, potwierdzając jednocześnie linię orzeczniczą Trybunału z poprzednich dekad. A zmiana konstytucji to kolejne batalie - o ile byłaby to w ogóle rzecz wykonalna.
Referendum niczego nie rozwiąże. Referendum będzie jedynie kosztownym społecznie, politycznie i moralnie unikiem, do tego nieskutecznym.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/531565-referendum-w-sprawie-ochrony-zycia-to-fatalny-grozny-pomysl