Minęło pół wieku od trójmiejskiej masakry. Byłem wtedy 11-letnim dzieckiem i chodziłem do V klasy szkoły podstawowej nr 175 na ul. Trzech Budrysów w Warszawie. Jako dojrzały mężczyzna co roku przechodziłem raczej do porządku dziennego nad wydarzeniami związanymi z tamtą rocznicą, skupiając się bardziej na formie obchodów. Czyli na tym, jak w Polsce upamiętnia się tamte dni.
Mijały dziesięciolecia, a ówcześni decydenci – mordercy własnych obywateli ciągle biegali bezkarni śmiejąc się narodowi w twarz. Centralną postacią tamtych wydarzeń z historycznego punktu widzenia stał się Stanisław Kociołek zwany w słynnej piosence o Janku Wiśniewskim „krwawym Kociołkiem/katem Trójmiasta”. To on wydał bezpośrednio polecenie gen. LWP Grzegorzowi Korczyńskiemu właściwie Stefanowi Janowi Kiljanowiczowi strzelania do ludzi rykoszetami. Pocisk często wtedy trafia w ludzkie ciało „na płask’ robiąc potworną ranę, tak żeby widok kontuzjowanych przeciwników działał odstraszająco na innych. Ten wyjątkowy łajdak jakim był Korczyński rozkaz skrupulatnie i bez wahań wykonał, otwierając ogień do wychodzących poranną zmianę z dworca Gdynia Stocznia robotników. Po raz pierwszy usłyszałem o tym dwa tygodnie później, kiedy specjalnie przyjechał do nas stryjek z Gdyni, by opowiedzieć o tamtych wydarzeniach. Ojciec, weteran Kampanii Wrześniowej, zawodowy oficer Wojska Polskiego faktem strzelania do cywili rykoszetami był wstrząśnięty. Sam Kociołek z do śmierci chodzili sobie wolno i wręcz cieszył się przywilejami (Odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski, Orderem Sztandaru Pracy I klasy i Złotym Krzyżem Zasługi), a jego ciągnąca się latami sprawa w sądzie skończyła się nieprawomocnym uniewinnieniem z zarzutu kierowniczego sprawstwa zabójstwa. Wznowiona przez prokuraturę trwała krótko. Zbrodniarz zmarł 1 października 2015, w wieku 82 lat. Został pochowany 7 października 2015 w kolumbarium na Cmentarzu Wojskowym na warszawskich Powązkach. Ramię w ramię z bohaterami, którzy tacy jak on, kazali zabijać strzałem w tył głowy w mokotowskim więzieniu.
50. rocznica zawsze skłania do głębszych przemyśleń. Wróciłem mocniej wspomnieniami do tamtych dni, kiedy miałem 11 lat. Przed oczami stanęły mi obrazy mniej lub bardziej zamazane z ’70 roku. Ale pewien fakt utkwił mi w pamięci i raczej pozostanie do końca życia.
Informacje o grudniowej masakrze - „Czarnym czwartku” dotarły do Warszawy z opóźnieniem. Co prawda protesty trwały już od poniedziałku, a komitet PZPR spalono we wtorek, ale o czarnym czwartku poinformowano społeczeństwo chyba dopiero w sobotę. (z tego co pamiętam wstrzymywano się z oficjalnym komunikatem). Połączenia telefoniczne z Trójmiastem zostały przerwane. We wstępnych relacjach pojawiał się wspominany między zdaniami wątek o strzelaniu przez wojsko ostrą amunicją w „demonstrujący tłum, którego przewagę stanowi mniejszość niemiecka”, buntującą się przeciwko polskim rządom w Gdańsku. Ale jak to w komunie. Sprawnie działały nieformalne kanały przepływu informacji i o strzelaninie w Trójmieście Warszawa dowiedziała praktycznie od razu. Wychowałem się w domu, w którym nie istniał komunizm. Ojciec opowiadał głównie o przedwojennej Polsce. Wspominał normalny świat, który zniszczyła „komuna” i który nie wiadomo czy kiedykolwiek wróci. Dla nas wszystko było jasne i oczywiste. Jako 11-letni chłopak miałem pełną świadomość, że to co mówi partia, to kłamstwo, z którym trzeba walczyć, a cały system jest funta kłaku warty. Opiera się tylko na sowieckich bagnetach i tyle. Teraz też, jak tylko w Dzienniku powiedzieli o strzałach do ludzi w Gdyni, tłumacząc je buntem autochtonów, zarówno ojciec oraz wszyscy nasi bliscy znajomi, znając dobrze czerwoną propagandę wiedzieli, że partia powtórzyła poznański manewr z czerwca. Różnica była tylko taka, że w wydarzeniach grudniowych ilość śmiertelnych ofiar i skala terroru znacznie przekroczyła ’56 r.
W szkole tydzień rozpoczynał się lekcją wychowania fizycznego. Zebraliśmy się w szatni w poniedziałek, żeby się przebrać. Całą niedzielę w polskich domach rozmawiano przede wszystkim o tym co dzieje się w Gdańsku. Nie było nauczyciela. Przygotowywał się do zajęć w swojej kanciapie. Pierwszy odezwał się chłopak z robotniczej rodziny ledwie jak tylko wszedł. To on rozpoczął temat. Podwórkowy chuligan o przezwisku „Tuby”. Wściekły, niczym przed bijatyką pod blokiem, mówi tymi słowami – Czerwone sk……y zabijają w Gdańsku robotników! Tak rozpoczęła się wymiana zdań piątoklasistów. Żaden z uczniów nie użył argumentu o „buncie autochtonów”. Nawet dzieci uczulone wtedy były na kłamstwa komunistów. – Jeszcze za to zapłacą – wtrąca nagle Robert Gawrych. – Nie dość, że żyć nie dają, podnoszą ceny, to jeszcze strzelają do naszych ojców. Bydlaki – skwitował Marek Zieliński. Rozpoczęła się żywa rozmowa. Nastrój panował taki, żeby gdyby ktoś nam dał granaty, to jako 11 letnie dzieci nie mielibyśmy chyba problemu z decyzją, w którą stronę je rzucić. Wściekłość i gniew. Oczywiście, że dwie trzecie klasy siedziało cicho i jakaś część uczniów prawdopodobnie bała się odezwać. Mniej więcej było wiadomo, kto ma rodzica w PZPR, a kto robi to ze strachu. W końcu to największe rozrabiaki z klasy okazały się wrogami systemu i nadawali ton wypowiedziom. Natomiast ja dostrzegłem wtedy, jakim wstrząsem dla rodziców (głównie robotników) tych piątoklasistów w stolicy, którzy jako dzieci w zasadzie powtarzali to co usłyszeli w domach była masakra w Gdańsku. Zorientowałem się, że stosunkowo dużo ludzi nienawidzi władzy i przestaje się bać o tym mówić. Również ich dzieci. Grudzień ’70 był pod tym względem przełomem.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/531049-grudzien-70-wspomnienie-piatoklasisty