Obok tysięcy wulgaryzmów, aktów dewastacji i profanacji, wstrząsające były podczas ulicznych manifestacji opowieści młodych kobiet, które promowały aborcję. Nie tylko mówiły, że same mają ją na koncie i nie czują z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia, ale jeszcze opowiadały o asystowaniu w aborcjach innym. Słowo, które często przewija się przez te promujące aborcje happeningi, to „ulga”.
Ale ta małolaty kiedyś dorosną, może nawet urodzą kiedyś dzieci i być może wówczas dotrze do nich co zrobiły i w czym pomagały. Ale wtedy będzie już za późno. Sumienia nie da się uśpić. Takim osobom dedykuję wyznanie pani Kasi, która dokonała aborcji, a z którą rozmawiałam rok temu, pisząc tekst dla tygodnika „Sieci”.
Te kobiety albo zupełnie nie wiedzą o czym mówią, albo próbują zagłuszyć tą promocją aborcji, to co zrobiły. Nie wierzę, że ktoś, kto przeszedł przez aborcję i wie z czym to się wiąże, mógłby tak lekko pakować w to piekło inne kobiety
–mówiła mi wówczas pani Kasia, komentując działalność aborcyjnego Dream Teamu.
Kobieta wzięła udział w rekolekcjach Winnica Racheli, przeznaczonych dla kobiet, które dokonały aborcji. Tak na nią trafiłam. Pani Kasia ma 49 lat. Dziś zajmuje się wychowaniem dzieci, prowadzeniem domu. Pomaga mężowi prowadzić finanse firmy. 29 lat temu, w ósmym tygodniu ciąży, dokonała aborcji. Wtedy nie widziała możliwości wychowania dziecka.
Pochodzę z dysfunkcyjnej rodziny, wychowali mnie dziadkowie, moja mama zniknęła, gdy miałam 10 lat, nigdy więcej jej nie widziałam. Ojciec założył nową rodzinę. Byłam więc takim niedokochanym dzieckiem
–opowiadała mi pani Kasia.
Męża poznałam, gdy miałam 18 lat, zakochałam się, dwa lata później zaszłam w ciążę. Już wtedy pracowałam. Mój, wówczas, chłopak nie stanął na wysokości zadania. Nie chciał dziecka. Nie był gotowy. To był szok. Ale ja tak bardzo nie chciałam zostać sama, nie wyobrażałam sobie, że możemy się rozstać. Do rodziny nie mogłam się zwrócić o pomoc. Miałam poczucie, że sama jestem dla dziadków ciężarem. Jak więc mogłam sprowadzać im na głowę kolejny ciężar
–relacjonowała pani Kasia.
Jestem pewna, że nie ma takiej kobiety, która na zimno, z rozmysłem, wiedząc z czym to się wiąże, dokonałaby aborcji. Kobiety dokonują aborcji, ponieważ są opuszczone i się boją. Ja byłam opuszczona i się bałam. Tu nie o żaden wybór chodzi
–mówiła.
Abby Johnson: Decyzja kobiety to często efekt presji otoczenia
Co do tego, że tak jest nie ma także wątpliwości Abby Johnson, bohaterka książki i filmu „Nieplanowane”, z którą także rozmawiałam na potrzeby tygodnika „Sieci”.
Decyzja kobiety to często efekt presji otoczenia, osamotnienia, wręcz odrzucenia. Jest często zdesperowana. Widziałam przypadki, gdy obrońcy życia pod drzwiami mojej kliniki przekonywali kobiety, że istnieje inne wyjście. I to działało. Kobiety, doświadczając bliskości i troski nawet ze strony obcych ludzi, rezygnowały z aborcji. Dlatego pamiętajcie: postawa pro-choice, nie jest postawą „za wyborem”. To stawianie pod ścianą kobiet, które najczęściej są w dramatycznej sytuacji i dlatego uznały, że ich jedynym wyjściem jest aborcja. A to jest zawsze złe wyjście. Sama dokonałam dwóch aborcji, mam do czynienia z kobietami, które tego doświadczyły. To piętno odciśnięte na psychice, które pozostaje tam właściwie do końca życia. Te osoby przez wiele lat zmagają się z wielkim, osobistym dramatem
–mówiła mi Abby.
Kobiety decydują się na aborcję, ponieważ są pozbawione wyjścia. Ja sama zdecydowałam się na aborcję ponieważ czułam się psychicznie rozbita, opuszczona, pozbawiona jakiekolwiek wsparcia. Mój ówczesny mąż – było to jeszcze przed moim nawróceniem – od razu zadeklarował, że dziecka trzeba się pozbyć. Przy drugiej ciąży rozstawałam się z tym mężczyzną i byłam pewna, że powiedzenie mu o dziecku skończyłoby się tak samo, jak za pierwszym razem. Decyzja o aborcji to ostateczność. Ciąża to dla kobiety wielkie wyzwanie nie tylko fizyczne, ale także psychiczne. Jeżeli ojciec dziecka nie jest prawdziwym mężczyzną i nie potrafi udzielić kobiecie wsparcia, a bliscy powtarzają, że jej ciąża to kłopot i ciężar, otwiera to drogę do decyzji o aborcji. To pokusa, by „łatwo” pozbyć się „problemu”. Konsekwencje są przerażające, ale wtedy żadna kobieta o tym nie myśli. Skupiona jest na tym, by rozwiązać „problem”, pozbyć się „ciężaru”
–opowiadała mi Abby Johnson.
Wróćmy do panie Katarzyny, która dokonała aborcji w 1991 roku.
Gdy już wiedziałam, że nie ma odwrotu, szłam na zabieg jak robot. W tamtych czasach przeprowadzenie aborcji nie było skomplikowane. Wystarczyło pójść do gabinetu i było po sprawie. Aborcja była dostępna na życzenie, nikt nie robił problemu
-opowiadała mi.
Pani Kasia dorastała w latach 70. I 80. w rodzinie „tradycyjnie katolickiej”. To znaczy, że została ochrzczona, poszła do Pierwszej Komunii Świętej, nawet do bierzmowania. Nie była, to jednak rodzina wierząca, brakowało w niej Boga, nie mówiło się o wartości życia.
Aborcja istniała w powszechnej świadomości, jako coś, co nie jest wielkim problemem. Mama mojej koleżanki dokonała aborcji, bo nie mieli warunków na kolejne dziecko. Po prostu poszła do lekarza i dostała skierowanie do szpitala ze względu na warunki bytowe. Mimo tego, że nie byłam szczególnie wierząca, a aborcja była w powszechnym przekonaniu, niczym wyrwanie zęba, i tak miałam poczucie, że robię coś niewłaściwego. Był wewnętrzny niepokój
–opowiadała kobieta.
Sam zabieg był dużym wstrząsem.
To było straszne. Nie dostałam wtedy znieczulenia. Czułam potworny ból, ale to jest jak z wyrwaniem zęba, wiesz, że musisz przez to przejść i już. Dziś są inne standardy, zabieg przeprowadza się w płytkiej narkozie, więc fizycznie kobiecie jest łatwiej. Nie słyszy tego, co się wokół niej dzieje. Komfort fizyczny jednak nie sprawia, że psychicznie jest łatwiej
–mówiła pani Kasia.
Po zabiegu ówczesny chłopak odwiózł ją taksówką do domu.
Do dziś pamiętam, że pierwsze co zrobiłam po wyjściu z taksówki, to potwornie zwymiotowałam gdzieś pod drzewem. Później wróciłam do domu i zasnęłam. Obudziłam się z ogromną pustką. Czułam, jakby mi ktoś wyrwał kawałek serca. Miałam poczucie straty. Tęskniłam później za tym dzieckiem, myślałam, co by było, gdyby ono się urodziło. Nikomu o tym nie mówiłam, a po latach okazało się, że babcia wiedziała, że usunęłam ciążę. Ale ten temat nie istniał
–opowiadała kobieta.
Później okazało się, że do czasu.
Feministki mówią często o poczuciu ulgi. Ja rzeczywiście poczułam ulgę, ale wynikała ona z tego, że wreszcie cały ten stres miałam już za sobą. Później przestałam czuć radość, smutek. Przestałam w ogóle czuć emocje. Słaba była ta ulga
–wspominała pani Kasia.
Po aborcji po prostu odcięłam się od własnych uczuć. To wydarzenie mnie zmieniło. Stałam się cyborgiem. Skoncentrowałam się na celach. Skupiłam się ma tym, żeby założyć rodzinę, chciałam wyjść z dysfunkcyjnego domu. Nie skończyłam studiów, bo nie widziałam takiej możliwości. Chciałam iść do pracy, uniezależnić się
–opowiadała kobieta.
Katarzyna: Zrozumiałam, jakiego spustoszenia dokonała w moim życiu aborcja
W 1992 roku, czyli rok po usunięciu ciąży pani Kasia wyszła za mąż za ojca swojego nienarodzonego dziecka. Uczucie, które łączyło parę było na tyle silne, że przetrwało tę trudną próbę. Choć mężczyzna nie chciał dziecka, to jeszcze bardziej nie chciał stracić partnerki. W 1994 roku przyszedł na świat Antoś. Rodzina skoncentrowała się na poprawieniu sytuacji materialnej, zdobyciu mieszkania. Okazało się, że dość szybko zaczęło im się wieść nieźle materialnie, z sukcesami osiągali kolejne wyznaczone cele.
Mimo tego ciągle byłam niezadowolona, cały czas mi czegoś brakowało, miałam poczucie niedosytu. Wówczas nawet się nad tym nie zastanawiałam, dopiero później zrozumiałam, jakiego spustoszenia dokonała w moim życiu duchowym i psychicznym aborcja. Człowiek jest istotą duchową, bez względu na to, w co wierzy. Aborcja kompletnie dezintegruje
–wspominała pani Kasia.
Po aborcji w ogóle przestałam chodzić do kościoła. Mąż chodził, irytowało mnie to, nie mogłam zrozumieć po co mu te wizyty. Nawet zdarzało się, że się o to kłóciliśmy. Dziś wiem, że byłam wściekła na Boga. Obwiniałam go o taką, a nie inną rodzinę, o to, że nikt mi nie pomógł. Poza tym miałam obraz Boga gniewnego, karzącego, nie mającego nic wspólnego z Jezusem Miłosiernym św. Faustyny
–relacjonowała.
W 2002 roku pani Katarzyna urodziła córkę Maję. W 2005 roku zmarł Jan Paweł II.
Nie wiem co się ze mną stało. Płakałam po papieżu. Doświadczyłam wtedy działania Ducha Świętego. Zdawało mi się, że odszedł ktoś bliski. Wtedy nie wytrzymałam i poszłam do spowiedzi. Wyspowiadałam się z tej aborcji. Pamiętam, że zrzuciłam ciężar tych lat, zalałam się łzami, ale nie pamiętam, co mówił do mnie ksiądz. Ale to jeszcze nie było gwałtowne nawrócenie. Przełamałam lody. Później z tego samego grzechu spowiadałam się wielokrotnie, ale to nie przynosiło ulgi. Nie mogłam uwierzyć, że to załatwia sprawę
–opowiadała mi.
W 2009 roku zmarł dziadek pani Kasi. Jedyna osoba z rodziny, która dawała jej poczucie bycia kochaną i którą ona kochała.
To był szok. Straciłam grunt pod nogami, ziemski punkt odniesienia. Został mi już tylko Bóg, zaczęłam chodzić regularnie w niedzielę do kościoła
–wspominała.
Mając 40 lat pani Kasia poczuła się szczęśliwa i spełniona. Czuła, że ma wszystko czego chciała i jest po prostu dobrze. Jednak sielanka nie trwała długo. Dwa tygodnie po jej czterdziestych urodzinach okazało się, że kobieta jest w trzeciej ciąży, wkrótce potem straciła pracę. To samo spotkało jej męża. Do tego dużą komplikacją okazała się opieka nad babcią, którą trzeba było sprowadzić do domu.
Cała finezyjna konstrukcja zawaliła się niczym domek z kart. Jednak byłam pewna, że cokolwiek by się nie działo nie powtórzę błędu z młodości i nie przerwę ciąży. Choćby się miało palić i walić.
Urodził się syn, Maciek. A w życiu faktycznie wszystko się waliło i paliło. Brak pieniędzy i kłopoty z babcią okazały się ciężarem trudnym do uniesienia. Starsze dzieci potrzebowały opieki i wsparcia.
I ja dopiero wtedy zaczęłam się naprawdę modlić i zobaczyłam swoją nędzę. Zrozumiałam, że wszystko za czym goniłam nie miało sensu, bo doczesne dobra mogą w każdej chwili przepaść. Złapałam Pana Boga za nogi i postanowiłam go nie puszczać. Ale aborcja wciąż we mnie siedziała. I zatruwała moją duszę. Ulga trwała krótką chwilę. Była mgnieniem w porównaniu do reszty życia
-mówiła.
W 2016 roku pani Kasia trafiła na rekolekcje „Winnica Racheli”.
Dopiero wtedy naprawdę doświadczyłam Bożego Miłosierdzia, ale uświadomiłam sobie także czym jest syndrom poaborcyjny. Przez lata moje emocje były zamrożone, ale gdy pojawiło się trzecie dziecko, pojawił się też paniczny strach o jego zdrowie, o to, że mogłoby go nie być. Nie wypuszczałam syna z rąk. Spał ze mną, cały dzień go nosiłam. Ten lęk mnie paraliżował. Czułam, że na to dziecko nie zasłużyłam. Bałam się, że jest chory. Dopiero podczas rekolekcji zrozumiałam, że tak działa syndrom poaborcyjny, choć nie miałam takich objawów, przy dwójce wcześniejszych dzieci. Wszystko wystrzeliło, gdy moja skrzynia zaczęła się otwierać. Rekolekcje uwolniły mnie od potępiania siebie, od wizji groźnego, karzącego Boga, pozwoliły samej sobie przebaczyć. Choć zabiłam swoje dziecko, zrozumiałam tam, że nie jestem stracona, że jest jeszcze dla mnie nadzieja
–wspominała pani Kasia.
W kolejnych latach pani Katarzyna wzięła udział w kilku edycjach rekolekcji, wpierając, przyjeżdżające tam kobiety.
Wszystkie łączy ten sam wspólny mianownik: lęk i osamotnienie. Żadna kobieta nie zdecydowałaby się na aborcję, gdyby miała u boku mężczyznę, który powiedziałby: damy radę.
Na rekolekcje „Winnica Racheli” przyjeżdżają młode dziewczyny, ale także kobiety starsze, które nosiły swoje brzemię przez całe życie.
I one się otwierają, zrzucają z siebie ten ciężar całego życia. Ofiarą aborcji jest dziecko, ale kobieta także. Cierpienie zostaje w niej na zawsze, nawet jeśli na początku udaje się je zagłuszyć, to wreszcie staje się nieznośne. Podczas rekolekcji jest dużo łez, ale jest też ostatecznie radość i ulga. Nie bez znaczenia jest pożegnanie dziecka podczas nabożeństwa żałobnego. Nadanie mu imienia. Napisanie do niego listu. Wyobrażenie go sobie. Dziś wiem, że moje dziecko, nadałam mu imię Jaś, nie jest stracone na zawsze. Jest wciąż moje. Wiem, że się kiedyś spotkamy
–tymi słowami zakończyła swoją historię pani Kasia.
Wciąż uważacie dziewczyny, że to jest takie fajne?
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/525645-aborcja-zabija-dziecko-i-kobiete-mocne-swiadectwo