Mam wrażenie, że ostatnio wszystkich opanowało istne korona szaleństwo. Znajomi bliżsi i dalsi zasypują mnie stertami esemesów, gotuje mi się messenger i dymi whatsapp.
Z jednej strony napierają na mnie linki o tym, że pandemia jest sfingowana, koronawirus nie istnieje, a wszystko, to spisek światowego biznesu. Z drugiej strony oglądam filmy lub czytam relacje osób chorych, które cierpią, widzę kolejki na testy, oblężone szpitale, duszących się ludzi. W całym tym szaleństwie i natłoku informacji wszelakich trzeba zachować (a przynajmniej mocno się starać) odrobinę zdrowego rozsądku. Nie możemy ulegać histerii, panice, ani wierzyć, że nic się nie dzieje i wirusa nie ma.
Istnienie SarsCov2 jest faktem, ludzie chorują i to bardzo poważnie, wiąże się to dla nich z poważnymi konsekwencjami i długofalowymi skutkami (jeszcze nie do końca zbadanymi). Wystarczy przeczytać relację dziennikarza Igora Zalewskiego czy posłuchać dziennikarki Agaty Puścikowskiej, która od kilku miesięcy, mimo bycia „ozdrowieńcem” nie może wrócić do pełni sił.
Wciąż ledwo zipię, potykam się o własne nogi, zdarzają mi się napady nagłego wyczerpania, kiedy natychmiast muszę usiąść
-opisywał Zalewski na łamach tygodnik.tvp.pl.
Dla mnie więc dyskusja o tym czy wirus istnieje czy nie ma racji bytu. Warto jednak dyskutować i rozważać różne scenariusze postępowania. Zwłaszcza w tym natłoku szaleństwa zdrowy rozsądek musi zachować rząd. Marcowy lockdown wciąż wydaje mi się słusznym posunięciem, bo dzięki temu uniknęliśmy dramatycznego scenariusza, jakiego w tamtym czasie doświadczyły Włochy. Teraz jednak sytuacja jest znacznie bardziej skomplikowana. Liczba zachorowań rośnie lawinowo, co nie ma prawa być zaskoczeniem, bowiem jeszcze wiosną zapowiadali to eksperci. Loskdown 2.0 nie wydaje się być możliwy, bowiem ponowne wyłączenie gospodarki przyniesie katastrofalne skutki.
Wielu moich znajomych, którzy przed pandemią normalnie pracowali, dziś pozbyła się wszystkich oszczędności, ludzie wyprzedają dobra, złoto, wszystko co mają. Wielu musiało zgłosić się po pomoc do Caritasu
–opowiadała mi pani Ewa Czuchaj, Polka, która od 20 lat mieszka i pracuje we Włoszech, gdy pisałam tekst dla tygodnika „Sieci” o sytuacji we Włoszech.
Ja nie mówię o ludziach biednych, tylko o takich, którzy normalnie pracowali, żyli na przyzwoitym poziomie. Oni dziś nie mają po prostu co jeść. Wie pani jakie to upokarzające iść po pastę i passatę oraz pieluchy czy mydło, bo nie ma się ich za co kupić? Ludzie spuszczają głowę i ze wstydem wyciągają rękę po pomoc. Co więcej pod koniec dnia, gdy zamykają się bazarki, ludzie szukają czy w zgniłych warzywach i owocach można znaleźć coś do jedzenia
–opowiadała pani Ewa.
Najmniej ucierpieli emeryci, bo oni wciąż dostają swoje wypłaty, niektórzy muszą z tego utrzymać całe rodziny, które zostały bez środków do życia. Gospodarka jest w stanie krytycznym, małe rodzinne sklepiki padają. Zamykana są piekarnie, ciastkarnie z wiekowymi tradycjami. Znajoma miała lodziarnię. Na czas epidemii musiała zamknąć, później otworzyła, pojawił się ktoś z wirusem i znów trzeba było zamknąć. Nie widać nawet jakichkolwiek szans na poprawę sytuacji w najbliższym czasie
-wyliczała ludzkie dramaty Ewa Czuchaj.
Polski rząd musi zrobić wszystko, by do takich sytuacji nie doszło w Polsce. Rację ma minister Michał Wójcik, mówiąc, że rząd nie może liczyć na wsparcie opozycji, bo ta życząc rządowi rychłego upadku nie zawaha się grać bezpieczeństwem obywateli.
Sądzę więc, że rząd powinien się maksymalnie skoncentrować na tym, by właściwie otoczyć opieką ludzi chorych, zrobić wszystko, by system (o ile to w ogóle możliwe) zachował wydolność i pozwolić ludziom zdrowym (przy zachowaniu wszelkich środków bezpieczeństwa – DDM) w miarę normalnie funkcjonować i pozwolić chodzić do pracy. I to się właśnie dzieje.
W tym kontekście wyłączenie szkół podstawowych wydaje się ostatecznością, bo dzieci po prostu potrzebują edukacji i relacji społecznych. Marcowy lockdown i tak odcisnął swoje piętno na ich psychikach i wiedzy. Oczywiście nie można nie widzieć korelacji pomiędzy pójściem dzieci do szkół, a rozszerzaniem się epidemii. Warto wsłuchać się w głos ekspertki WHO dr Catherine Smallwood, którą cytuje dziennik.pl, a która twierdzi, że dotychczasowe doświadczenia m.in. z Izraela wskazują, że szkoły są znaczącym wektorem rozprzestrzeniania się wirusa, lecz należy zrobić wszystko, by uniknąć ich zamykania.
WHO jest zdania, że szkoły powinny być priorytetem. A to może oznaczać konieczność dokonywania poświęceń w innych miejscach
-mówi Smallwood.
Na razie zdecydowano o edukacji zdalnej w szkołach ponadpodstawowych. Dobrze więc, że podejmuje się próbę wyhamowania wirusa stopniowo. Jeśli więc miałyby zapadać kolejne decyzje, te dotyczące odnośnie szkół podstawowych, to na pewno warto rozważyć pojawiający się scenariusz, w którym na chwilową zdalną edukację przejdą tylko starsze dzieci, a młodsze będą wciąż uczyć się stacjonarnie. Wówczas rodzice nie będą musieli zawieszać swojej działalności zawodowej.
Rządowi, który musi podejmować niezwykle trudne decyzje wypada życzyć, by znalazł trzecią drogę i w zbiorowej histerii nie stracił głowy. W obecnych okolicznościach, to będzie ekstremalnie trudne, ale wyraźnie próbuje to zrobić.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/522152-trzeba-szukac-rozsadku-w-korona-szalenstwie-to-nielatwe