To zrozumiałe, że w sprawie projektu ustawy zakazującej hodowli zwierząt futerkowych trwa gorąca dyskusja. Po obu stronach są ważne racje, silne emocje i wyraziste światopoglądy. Z jednej cierpienie zwierząt, wyraźnie niekonieczne, bo przecież możemy dziś obejść się bez futer. Z drugiej pewne racje gospodarcze. Piszę pewne, ponieważ obraz jest dość zamazany, niejasny, podkręcony PR-em. Na pewno nie jest to branża, która decyduje o sile polskiego rolnictwa. To są jednak promile ogólnej produkcji. Z pewnością też dla wielu osób kontrowersyjne jest samo zakazywanie działalności gospodarczej w dochodowej dziedzinie, ale tu warto podkreślić, że nigdy w historii nie było tak, że można było zarabiać na wszystkim. Są dziedziny, które nawet libertarianie uznaliby za niegodne, za haniebne.
Dyskusja będzie trwała, i może ona mieć także konsekwencje polityczne, dziś jeszcze niewidoczne.
Teraz, pozwolą państwo, osobiste wspomnienie. Otóż z branżą futerkową zetknąłem się osobiście tylko raz, w latach 80., a więc będąc dzieckiem, uczniem szkoły podstawowej. Otóż kilka kilometrów od miejscowości, w której się wychowywałem, była ferma lisów. Otoczona tak wysokim płotem, że niczego nie można było zobaczyć. Ale jednocześnie niemożliwa do przeoczenia. Bo było to miejsce, z którego stale dobiegało przerażające wycie zwierząt, i lisów, i psów, pilnujących posesji. Było to miejsce, z którego aż biło przeraźliwe cierpienie. Miejsce, które chciało się jak najszybciej minąć, od którego chciało się uciec.
Oczywiście, to było w trudnych latach 80. Dziś pewnie warunki trzymania zwierząt są lepsze, nie brakuje też - zapewne - licznych kontroli. To sporo zmienia, ale czy zmienia sprawę zasadniczą?
Farmę zlikwidowano lata temu, dziś na jej miejscu jest nieużytek, zarośnięte pole. Ale z miejsca tego nadal emanuje swoistym cierpieniem. Nadal chce się je jak najszybciej minąć. To nie jest dobre miejsce.
Żeby było jasne: dobrze znam wieś. Wiem, że świniobicia lepiej nie oglądać. Wiem, że cierpienie jest obecne także wówczas, gdy chodzi o zwierzęta hodowane na mięso. Ale to jest jednak coś innego. Sprawa jakoś bardziej naturalna, zrośnięta z człowiekiem, z jego podstawowymi potrzebami. Mniej okrutna. Przy kontakcie ze zwierzętami tradycyjnie towarzyszącymi człowiekowi w jego ziemskiej wędrówce nie odczuwamy jednak tego niepokoju, który dogania nas, gdy widzimy lisa czy norkę w klatce.
Może dlatego, że świnki czy krowy to zwierzęta udomowione, a na futra hoduje się zwierzęta w istocie dzikie? I to sprawia, że cierpienie jest niejako podwójne. A przy tym w istocie zbędne.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/517587-dobrze-pamietam-swoj-pierwszy-kontakt-z-branza-futerkowa