Nie jesteśmy wielkimi instytucjami, ale możemy bardzo szybko i sprawnie reagować. Tak też było i w tym przypadku. Po prostu robimy swoje. Tylko tyle i aż tyle - mówi prof. Marek Figlerowicz, dyrektor poznańskiego Instytutu Chemii Bioorganicznej PAN, w rozmowie z Marcinem Fijołkiem.
Marcin Fijołek: Jak to się stało, że stworzyli państwo polski test na koronawirusa? Ktoś zlecił Wam takie prace?
Prof. Marek Figlerowicz: Sytuacja jak zwykle w życiu jest bardziej skomplikowana. I jak zwykle, zależy od wielu czynników. Na cały proces złożyło się kilka elementów. Po pierwsze, moja żona jest specjalistą wojewódzkim od spraw chorób zakaźnych w Wielkopolsce. Na co dzień obserwowałem, jak narastały problemy przy rozwijającej się pandemii koronawirusa. Druga sprawa to fakt, że nasz instytut od początku istnienia zajmuje się kwasami nukleinowymi, czyli tym, co jest kluczowe do stworzenia takiego testu. Bezpośrednim impulsem do działania był sygnał ze strony sanepidu, który skontaktował się z nami w sprawie wypożyczenia sprzętu, który mógłby pomóc przy wykonywaniu tego rodzaju testów. Zamiast pożyczać, po prostu włączyliśmy się do pomocy.
To jeszcze nie był etap myślenia o polskiej wersji testu.
Absolutnie, chodziło nam po prostu o pomoc sanepidowi. Zaproponowaliśmy procedurę, która umożliwia włączenie jednostek naukowych do procesu diagnostycznego. W pierwszym etapie próbki zakaźne przekazywane są ze szpitala do sanepidu i poddawane dezaktywacji, inaczej mówiąc następuje unieczynnienie wirusa. Taka próbka jest bezpieczna i może być analizowana w standardowych laboratoriach biologicznych. Wiele instytucji zgłosiło się do nas z prośba o udostępnienie opracowanej procedury. Po chwili one także zaczęły włączać się w zainicjowane przez nas działania – między innymi dzięki temu możemy dziś w Polsce wykonywać więcej testów.
Krótko mówiąc, bazowaliście razem z sanepidem głównie na testach zakupionych przez polskie państwo za granicą.
Tak. Ujmę to w taki sposób, gdy ma Pan nie do końca sprawny samochód, to chcąc nie chcąc musi Pan nauczyć się krok po kroku, co zrobić by działał mimo istniejących ograniczeń. Podobnie my już po tygodniu pracy widzieliśmy, gdzie są słabe, a gdzie mocne punkty testów. Nauczyliśmy się ich, a równolegle zaczęliśmy planować, jak taki test mógłby wyglądać. Kolejny tydzień pracy polegał na stworzeniu prototypu naszego testu. Równolegle wykonywaliśmy testy komercyjne i te nasze prototypowe – wyniki były identyczne.
Następny tydzień to dopracowywanie testu, a równocześnie poszukiwanie firm, które byłyby w stanie – razem z nami – je produkować. Chcieliśmy, by były to polskie firmy.
Udało się?
Tak. Firma, która produkuje duże ilości tych kluczowych elementów testu: czyli odpowiednich sond i starterów znajduje się w Poznaniu, a pozostałe dwa elementy znaleźliśmy na Wybrzeżu, gdzie działają kolejne dwie firmy z dobrą renomą.
Krótko mówiąc, na początku Waszym celem była wzmożona, codzienna pomoc sanepidom, a z czasem okazało się, że można pokusić się o coś więcej.
Tak. Nastawialiśmy się na pomoc w diagnostyce, a potem trochę samo wyszło… (śmiech) Nasz test ma kilka zalet. Biorąc pod uwagę sytuację, w jakiej się znajdujemy – czyli raczej ciągle rozwijającej się pandemii – ważne jest, by zrobić testów jak najwięcej i by były one pewne, jeśli idzie o wyniki.
Co jest kluczowe z perspektywy polskiej wersji tego testu?
Kluczową rzeczą jest też to, że jeśli się zastanowimy, co jest wąskim gardłem w całym procesie przeprowadzenia testów, to jest to liczba miejsc, gdzie można robić testy. Nie mamy ogromnej liczby jednostek sanepidu i do tego doskonale wyposażonych. Nasz test opracowaliśmy tak, by miał wszystkie elementy, które sprawią, że będą go mogły przeprowadzać nie tylko profesjonalne stacje diagnostyczne, ale wszystkie inne instytucje posiadające odpowiedni sprzęt, a tych jest bez porównania więcej.
Jak to możliwe?
Chodzi o odczynnik dezaktywujący wirusa, który sprawia, że próbka dostarczana do sanepidu przestaje być zakaźna. To otwiera wszystkie inne laboratoria. Do tego mamy zestaw do izolacji wirusa i detekcji jego materiału genetycznego. Ten test będziemy zapewne produkować w kilku wariantach. Na razie jest to wariant najprostszy i najszybszy, a przy tym bardzo pewny.
No dobrze. Mamy potencjalnego chorego na koronawirusa. Jak sprawdza się, czy jest on zakażony?
Test składa się z dwóch reakcji. Jedna wykrywa genomowy RNA koronawirusa, a druga RNA człowieka.
Dlaczego to trzeba sprawdzić?
Kiedy lekarz pobiera wymaz z nosa lub gardła, to razem z śluzem , w którym może być wirus, pobiera ludzkie komórki. Jeśli wszystko było prawidłowo pobrane, przechowane i izolowane, to w każdej próbce powinniśmy wykryć ludzki RNA.
Wydaje się to oczywiste.
Z pozoru tak, ale proszę pamiętać, że działamy w warunkach, gdzie nie mamy pobieranych dwóch wymazów na dzień, a często robią to ludzie nie do końca przygotowani. Stąd bardzo ważne jest, byśmy sprawdzili prawidłowość procedury pobrania wymazu. Jeśli tego nie zrobimy, to drugi wynik – związany już bezpośrednio z koronawirusem - mógłby być kwestionowany.
Przejdźmy do tego etapu.
Chodzi o namierzenie najbardziej konserwatywnego genu wirusa, którego szukamy. Jeśli go znajdziemy, to widać, że jest wirus.
Jak długo trwa cała procedura od momentu pobrania wymazu z nosa lub gardła?
Nie mogę dać pewnej odpowiedzi. Po tym, jak lekarz pobierze wymaz, czasem próbka stoi kilka godzin.
I wracamy tutaj do sprawy przepustowości w laboratoriach.
Tak. Mogę powiedzieć tyle: od momentu, w którym próbka znajdzie się w sanepidzie i może zostać przesłana do nas potrzebujemy sześciu godzin na przeprowadzenie testu. Nie da się tego zrobić szybciej, bo moglibyśmy tracić pewność wyniku.
Jak dużo takich testów stworzycie?
Składając wniosek do Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego, z prośba o wsparcie produkcji testu, zgodziliśmy się, że instytut zajmie się wyprodukowaniem 100 tysięcy testów. Niestety nie możemy tego zrobić samodzielnie, gdyż, nie możemy zarejestrować produktu – do tego potrzebna jest firma, która będzie go produkowała. To Medicofarma. Nasza umowa jest taka, że pierwsze 100 tys. testów, które zostaną wyprodukowane, dostaniemy od nich za pieniądze z MNiSW. Sprzedajemy im licencję, jak to robić, a oni pierwsze 100 tys. przekażą nam, my z kolei damy je Ministerstwu Zdrowia, by rozdysponowało je tam, gdzie będą potrzebne. W trakcie rozmów doszliśmy zresztą do wniosku, że jesteśmy w stanie wyprodukować 150 tysięcy.
Ile to potrwa?
To kwestia kilku tygodni, ale nie ma to aż takiego znaczenia, biorąc pod uwagę ile testów robi się w Polsce tygodniowo. Sądzimy, że produkcja wyniesie 20-40 tysięcy testów tygodniowo. Więc i tak dostarczymy tego towaru na zapas. Polski rynek powinniśmy wysycić na jakiś czas.
Co dalej?
Później firma, która produkuje testy, dogaduje się z rządem i po prostu sprzedaje je.
Wasz udział się kończy.
Tak. Tak chyba powinno być – naukowcy wracają do pracy, do laboratoriów, a producenci zajmują się tym bazując na zasadach rynkowych.
Kim są wolontariusze w Pana zespole?
To grupa ok. 50-60 osób. Część cały czas zajmuje się diagnostyką – na trzy zmiany – część pracuje przy teście. Wszyscy to wolontariusze z naszego instytutu. Bez żadnej dodatkowej dopłaty zdecydowali się pracować dla dobra społeczeństwa. Zgłaszały się też osoby z zewnątrz, ale zdecydowaliśmy się włączyć w nasze działania tylko osoby z instytutu: naszych doktorantów, post-doców oraz kilku doświadczonych naukowców.
Czujecie się odpowiednio docenieni?
Tak. Ale żeby było jasne - robimy to wszystko dla ratowania sytuacji związanej z walką z koronawirusem. Ministerstwo dało nam pieniądze na rozwój tego pomysłu, mamy wsparcie, nie spodziewaliśmy się żadnych specjalnych form pomocy. Robimy to, co trzeba, co uważamy za słuszne.
Jarosław Gowin zasugerował, że trzeba Wam będzie nadać odznaczenia, ordery, nagrody.
To nieistotna obecnie sprawa, nie ma co myśleć o przyszłości. Na pewno będziemy się z tego cieszyć, dziś jednak myślimy o tym, by te testy powstały, byśmy mogli je przekazać. Chcemy też ulepszać nasze testy: by były szybsze, jeszcze bardziej skuteczne.
Największe wyzwanie na najbliższe tygodnie?
Aby te wszystkie polskie firmy miały odpowiednie komponenty do stworzenia testów. Potrzeba bowiem setek tysięcy konkretnych półproduktów. Mam nadzieję, że to wszystko, co jest potrzebne, będzie im dostarczone.
Krótko mówiąc, z powodu koronawirusa, zostawiliście swoje laboratoria i doktoraty, bieżącą pracę, a skupiliście się na tym odcinku pracy.
Dokładnie tak zrobiliśmy. Instytuty PAN – o przyszłości, których ostatnio coraz częściej się dyskutuje – są, nie da się ukryć, pod względem naukowym, wiodącymi jednostkami w kraju. I tak jak każda armia ma swoje jednostki specjalne, tak polska nauka ma takie jednostki – a są nimi właśnie instytuty PAN. Nie jesteśmy wielkimi instytucjami, ale możemy bardzo szybko i sprawnie reagować. I tak jak na co dzień zajmujemy się bardzo zaawansowanymi, skomplikowanymi badaniami, co z trudem przebija się w mediach, tak w chwilach kryzysu potrafimy błyskawicznie zareagować i przestawić się na inny tryb działania. Tak też było i w tym przypadku. Po prostu robimy swoje. Tylko tyle i aż tyle.
Rozmawiał Marcin Fijołek
Wywiad ukazał się w numerze 17/2020 tygodnika „Sieci”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/497359-nasz-wywiad-z-szefem-zespolu-ktory-opracowal-polski-test