„Najważniejszym celem naszego wyjazdu jest pozyskanie doświadczeń, za które Włosi płacą bardzo wysoką cenę. To jest bardzo istotna wiedza dotycząca stosowanych leków, protokołów leczniczych czy sposobu opisu diagnostyki. (…) Jeżeli nie pojedzie się na miejsce i nie zacznie samemu wykonywać tej pracy, nie pomoże się tym ludziom teraz, kiedy są w najbardziej rozpaczliwej sytuacji, to nie będzie dostępu do tej wiedzy, kiedy my będziemy mieli szczyt zachorowań” - mówi w rozmowie z portalem wPolityce.pl kpt. Jacek Siwiera, lekarz z Wojskowego Instytutu Medycznego dowodzący grupą polskich medyków na misji w północnych Włoszech.
CZYTAJ TAKŻE: WSZYSTKO o koronawirusie
wPolityce.pl: Panie kapitanie, jest pan żołnierzem, czy więc pana wyjazd do ogarniętych epidemią Włoch to efekt rozkazu, czy zgłosił się pan na ochotnika?
kpt. Jacek Siewiera, Wojskowy Instytut Medyczny: Tego typu operacja nie wyszłaby, gdyby zależała tylko od poleceń wydawanych przez przełożonych. Wszystkie osoby, które uczestniczą w misji to są ochotnicy. Ale koncepcja tego wyjazdu to rzeczywiście pomysł wojska, zrodził się on w Wojskowym Instytucie Medycznym.
Gdy media w Polsce podały, że pojechało do Lombardii piętnastu polskich lekarzy, to poczuliśmy oczywiście dumę, ale też zaraz przyszło zastanowienie, czy taka grupa jest w stanie pomóc w sytuacji skrajnej, w jakiej znalazły się Włochy?
Po pierwsze, taka grupa jest w stanie pomóc. A cele są oczywiście dwa. Ten najważniejszy z naszego punktu widzenia to pozyskanie doświadczeń, za które Włosi płacą bardzo wysoką cenę. To jest bardzo istotna wiedza dotycząca stosowanych leków, protokołów leczniczych, sposobu opisu diagnostyki, kryteriów jakie są stosowane przy przyjmowaniu pacjentów, czy rokowania przyszłego stanu zdrowia. To są rzeczy, które nie są na bieżąco publikowane w prasie medycznej, bo to jest proces, który zajmuje czas i wysiłek personelu medycznego, który jest teraz zajęty czymś zupełnie innym.
Rozumiem, że te osoby, które mogłyby to opisywać i publikować, teraz zajmują się chorymi…
Tak, mówiąc wprost, oni teraz ratują życie swoich pacjentów. Dlatego jeżeli nie pojedzie się na miejsce i nie zacznie samemu wykonywać tej pracy, nie pomoże się tym ludziom teraz, kiedy są w najbardziej rozpaczliwej sytuacji, to nie będzie dostępu do tej wiedzy, kiedy my będziemy mieli szczyt zachorowań. Nasz wyjazd był koniecznością. Włosi bardzo chcą się dzielić, chętnie ją przekazują, by ustrzec inne kraje przed scenariuszem, który tam się dzieje. A naprawdę są zdruzgotani tym, co się wydarzyło.
Proszę opisać miejsce, w którym pracujecie. Gdzie jesteście?
Jest nas piętnaście osób, jesteśmy w jednej grupie w Brescii w Lombardii. To około 50 kilometrów od Bergamo, które jeszcze niedawno było najbardziej zapalnym punktem na mapie zachorowań w całych Włoszech. Teraz, niestety, najwięcej zakażeń i śmierci jest tutaj, dlatego władze regionu poprosiły nas, by wesprzeć ich właśnie w Szpitalu Akademickim w Brescii. Rozwinęliśmy tutaj, obok włoskich, polski oddział intensywnej terapii. Gdy przyjechaliśmy, oni mieli sprzęt natomiast kompletnie nie mieli ludzi, aby obsadzić kolejny 12-łóżkowy oddział. Mają teraz wraz z naszym, możliwość przyjęcia 60 osób.
Jak wygląda dzień lekarza w takim miejscu?
Każdy dzień jest zupełnie inny. W poniedziałek, tuż po przylocie natychmiast zostaliśmy skierowani do stworzenia tzw. habitatu, czyli miejsca całkowicie bezpiecznego, poddanego wyjątkowo starannej dezynfekcji. To były dwa ostatnie piętra hotelu, którego ściana graniczy ze szpitalem. Ustanowiliśmy tutaj śluzy i obszary dezynfekcji i napromieniowania lampami UV, także magazyny składowania środków ochrony indywidualnej. Natomiast komenda zespołu została poproszona o uczestniczenie w odprawie takiego sztabu kryzysowego regiony Lombardii, gdzie byli kierownicy klinik, ale tez np. szefowie jednostek ratownictwa. Na drugi dzień rano już podjęliśmy decyzję, że rozwiniemy własny, niezależny oddział intensywnej terapii, bo mamy na tyle personelu i lekarskiego i pomocniczego. Podzieliliśmy się na trzy czteroosobowe zespoły i pracujemy w zmianach po 12 godzin. Każdy zespół po zejściu z dyżuru ma bezwzględny obowiązek snu. Wymagamy tego od siebie, bo za kolejne 24 godziny taka osoba będzie potrzebna sprawna i wypoczęta. A w międzyczasie dbamy i przygotowanie sprzętu drużyny, która właśnie zeszła z dyżuru po kolejnych 12 godzinach.
Wiedza, którą tam nabywacie od razu jest przekazywana do kraju?
Tak, staramy się także brać także udział w konsultacjach, m. in. z prof. Radosławem Owczukiem, krajowym konsultantem w dziedzinie anastezjologii i intensywnej terapii. Ale brałem też udział w telekonferencji, w której brało udział kilkuset lekarzy anastezjologów i intensywistów, który od razu będą wdrażać te procedury.
Mówi pan, że teraz w Brescii jest najwięcej zgonów. Rzeczywiście czuć tę śmierć wokół pana?
Niezależnie, czy jest to czas epidemii, czy nie, to właśnie do tego my, lekarze anastezjolodzy jesteśmy przygotowywani przez całe swoje życie zawodowe. Natomiast w Brescii śmierć jest obecna praktycznie wszędzie. W szpitalu wózki ze zwłokami są częstszym widokiem, niż ludzie na korytarzach. 10 dni temu szpitale zostały sparaliżowane napływem pacjentów. Służby porządkowe teraz rozładowały tę sytuację usuwając stąd całkowicie osoby postronne, a lżej chorych wysyłając na leczenie do domu. To dlatego na korytarzach widzi się teraz w zasadzie tylko personel, który najczęściej zajmuje się transportowaniem zwłok. Podobnie przygnębiająco jest na ulicach, ludzie przecież umierają w domach. To widać.
Grozę sytuacji najpełniej opisują nam doniesienia o tym, że lekarze muszą wybierać, kogo podłączyć do respiratora, komu darować życie, a kogo skazać na śmierć.
To są najbardziej przerażające dla każdego anastezjologa sytuacje i właśnie w północnych Włoszech tak się teraz dzieje. Jeden z kolegów uczestniczył w takim seminarium, w którym kierownik kliniki intensywnej terapii przekazywał wiedzę dotyczącą COVID-19. I ten bardzo doświadczony lekarz ze łzami w oczach opowiadał o sytuacjach, które ich spotykają. Gdy w oddziałach ratunkowych czeka 20-30 chorych podłączonych pod tlen, których stan się ciagle pogarsza, są coraz bardziej niewydolni oddechowo, a dwa piętra wyżej na oddziale są tylko dwa albo trzy respiratory. Niestety, należało wybrać, którzy pacjenci zostaną do nich podłączeni, a którzy tej możliwości mieć nie będą. Jeszcze gorszy scenariusz to sytuacja, w której przyjmowani są ludzie niewydolni oddechowo młodzi, a tych jest coraz więcej i nie ma jak ich ratować. Ludzie starsi byli tą pierwszą, bardzo liczną falą, a młodzi dłużej opierali się chorobie. Włoscy koledzy mówią, że ci młodsi potencjalnie dają lepsze rokowanie, to znaczy, że da się udzielić im pomocy, ale respiratory są już zajęte przez osoby starsze, które często są już leczone paliatywnie. Wybory, których należy dokonywać w takich sytuacjach, albo dokonają się same, bez naszego udziału, są przerażające. Nie życzę żadnemu lekarzowi podejmowania decyzji w takich okolicznościach. Musimy zrobić wszystko, by u nas do takich sytuacji nie doszło.
Cóż to za choroba to COVID-19?
To nie jest grypa, to nie jest choroba, którą my znamy. To jest coś zupełnie innego. Z Chin płynęły początkowo takie informacje, że to w zasadzie wirusowe zapalenie płuc, które znamy. Włosi kategorycznie podkreślają, że to nie jest klasyczna choroba i następujące po niej ewentualne powikłania pogrypowe.
W Polsce liczba zachorowań i zgonów rośnie, ale to liczby o wiele mniejsze niż we Włoszech. Jak sobie radzić w takim momencie z psychiką, która z jednej strony rozumie nakaz izolacji i odosobnienia, a z drugiej chciałaby choć na chwilę pognać do ludzi?
Wizyta we Włoszech, gdyby była możliwa, na pewno przekonałaby większość ludzi, że warto zachować jak największą dyscyplinę. Że jednak należy zostać w domu i dać czas państwu, lekarzom, szpitalom do tego, żeby się przygotować na większą liczbę zachorowań. Natomiast my nie mamy prawa tego czasu zmarnować, mamy obowiązek przygotować się na szczyt fali zachorowań, który w Polsce niewątpliwie jest przed nami.
Zapytam jeszcze o wasze osobiste bezpieczeństwo, czy jesteście dobrze wyposażeni w środki ochrony?
Mamy dokładnie takie same środki ochrony osobistej, jakie dostępne są w polskich szpitalach, czy zespołach ratownictwa medycznego. Kombinezony, gogle, przyłbice. To jest taki sprzęt, który wraz z maskami daje nam wysoki stopień ochrony. Jako dowodzący postawiłem sobie za cel, by nikt z zespołu nie wrócił z wynikiem dodatnim, mam nadzieje, że nam się uda.
Tego wam należy życzyć, choć słysząc o zakażonych włoskich lekarzach, trudno zachować optymizm.
Ze środkami ochrony osobistej jest tak, że posiadanie ich to jedno, a drugie to bezwzględna dyscyplina w ich stosowaniu. To drugie jest nawet ważniejsze. Umiejętność stosowania, stale przestrzegane procedury, spokojne ich zdejmowanie gdy są skażone na powierzchni to są rzeczy, które - mam wrażenie - kładziemy w Polsce zbyt mały nacisk. A rosnąca liczba zakażonego personelu w szpitalach mówi nam, że warto abyśmy te procedury jeszcze podciągnęli. Włosi mają ok. 20 proc. chorych, którzy są przedstawicielami personelu medycznego, u nas to jest chyba jedna na sześć osób zakażonych. To za dużo.
Kiedy dowodzona przez pana grupa wróci do Polski?
Zespół misji po 10 dniach, bo na tyle pobyt zaplanowano. Tuż przed świętami powinni wrócić, ale od razu będą poddani kwarantannie, więc Wielkanoc będzie w specjalnym wydzielonym ośrodku poza Warszawą. Niestety, w izolacji od rodzin, od bliskich. Tylko w swoim gronie.
Rozmawiał Marcin Wikło
CZYTAJ TAKŻE: TYLKO U NAS. Owocna misja polskich lekarzy! Gen. Gielerak: Warto przyglądać się temu, co Włosi skorygowali i osiągnęli
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/494328-kpt-jacek-siewiera-w-brescii-smierc-jest-obecna-wszedzie