Od obcej kobiety w pociągu dostałem 50 złotych na przeżycie w Rzymie, od zakonnic z Filipin koc, by cieplej spędzić noc na ulicy przed placem św. Piotra, a od Greka (miał na imię Dionizy, trudno zapomnieć) kolana za poduszkę w wigilię pogrzebu Jana Pawła II, bo setki tysięcy nas spały w centrum Rzymu w oczekiwaniu na ostatnie spotkanie z Nim. Każde doświadczenie i przeżywanie tamtych dni jest na wagę złota - bo umacnia więzi, które dodają nam sił.
Suma wspomnień nas wszystkich jest szalenie ważna - dziesiątki milionów Polaków modlących się wówczas na całym świecie i tamto doświadczenie przeżywane jako wspólnota narodowa i wspólnota wiary, są dziś bronią przed paszkwilami, oszczerstwami i kampanią obrzucającą Ojca Świętego kłamstwami, którymi z racji zamkniętych archiwów i nieopublikowanych jeszcze wspomnień świadków nie można sprostować faktami. My kampanie łgarstw musimy przeczekać, a jak rzetelni historycy następnych dekad zajmą się sprawą na poważnie, bez eSBeckiego zacięcia dzisiejszej liberalnej prasy, bez antykatolickiej pasji Sekielskich, nasze dzieci, wnuki, zapytają „skąd wiedziałeś, że oni kłamią”, będziemy mogli przypomnieć nasze przeżycia z czasów wielkiego pontyfikatu i powiedzieć: „stąd”.
Każdy miał w kwietniu 2005 roku swoje przeżywanie tej śmierci, ale wszyscy mieliśmy te same odczucia. Na drogach z Łodzi do Rzymu z wieloma przystankami po drodze każdy napotkany człowiek potwierdzał to wrażenie polskiej i katolickiej wspólnotowości.
Od wsparcia bliskich, w moim przypadku choćby finansowego, bo jak to u studenta kieszenie były nie tylko puste, ale i dziurawe, a że chciało się pożegnać Jana Pawła II osobiście, to pojechało się do Włoch jako reprezentant całej rodziny, znajomych, bliskich. I potem właśnie te rozmowy w pociągu, z obcymi, którzy tę śmierć odczuwali tak samo, jakby to było niepojęte, ze 85-letni Jan Paweł II umarł, odszedł jak zwykły śmiertelnik. I pamiętam kobietę z Łodzi, myślę, że i ona, gdziekolwiek jest i co robi, pamięta, która jechała do swojej siostry w Krakowie czy Wadowicach, by tam śledzić pogrzeb Jana Pawła II, bo choć wciąż przez telewizję tylko, to z Wadowic i Krakowa jakoś do Karola Wojtyły było po prostu bliżej. Przegadaliśmy całą drogę i na odchodne, pełen zażenowania odmawiałem przyjęcia 50-złotowego banknotu „na pielgrzymkę”, bo choć oczywiście pieniędzy nie miałem, to brać je od kogoś było straszliwie głupio. Po słowach „niech pan weźmie, chcę się dołożyć do tej pielgrzymki” wziąłem, nie wiedząc jeszcze co to finalnie będzie oznaczać za kilka dni.
Była to wyjątkowa podróż autokarem z Polakami z różnych części globu, z Kanady, z Anglii, z całej Polski (opowieści z Gdańska, z czasów stanu wojennego, robiły niezatarte do dziś wrażenie), ale też branie autostopowiczów, spłukanych, w zdartych butach i spodniach, ale pogodnych, bez cienia wątpliwości, smutku, strapienia, jadących przez pół Europy odprowadzić Ojca w ostatniej drodze. Zresztą jeden autostopowicz, który usiadł obok, odmawiając wszystkie mi znane i nieznane modlitwy, psalmy i prośby do świętych patronów od podróży i wędrówek, odłączył się od nas a spotkany potem po kilku miesiącach, zrelacjonował, że opiekunowie z Góry pozwolili mu nie tylko dotrzeć do Rzymu, Watykanu, wejść do Bazyliki św. Piotra, ale potem objeździć święte miejsca Italii, z Asyżem włącznie. Wszystko oczywiście bez grosza przy duszy, jedząc i śpiąc tam, gdzie życzliwość, zwłaszcza do rodaków Jana Pawła II, była powszechna i wylewała się z każdego domu. Zazdrościłem wtedy pielgrzymowi tej odwagi, ale on mówił, że to tylko „ufność” dała mu podróż i modlitwę w tylu świętych miejscach.
Nikt rzetelnie nie policzył ilu nas wtedy było w Rzymie - ale kto był wówczas w stolicy Włoch, ten pamięta, że było to polskie miasto. Brygady „naszych”, z flagami na kijach, były na stacjach i w wagonach metra, na ulicach, w kawiarniach i sklepach, Włosi witali nas napisami w naszym języku, a o drogę na ulicach Wiecznego Miasta łatwiej było zapytać po polsku niż po włosku czy po angielsku. Nasza zaściankowa duma, język, kultura, wiara i tożsamość narodowa, odnajdywała ten powiew świeżości, z dala od szantażu „Gazety Wyborczej”, która pisała wówczas, że jak kibice się kiedyś pobiją, to znaczy, że nas Jan Paweł II nie zjednoczył naprawdę - zaiste umiejętne to było szczucie w dobie żałoby narodowej. Myśmy jednak wtedy chodzili po Rzymie z barokowymi kościołami, starożytnymi i średniowiecznymi bazylikami, z rzymskim Colloseum, jak po swoim mieście - ot, jak po Sandomierzu, Supraślu czy Drezdenku - to było wówczas nasze miejsce, nie przez zawłaszczenie, ale poprzez poczucie wolności, dumy i wdzięczności.
Dopchać się przed oblicze Bazyliki św. Piotra nie było łatwo - plac odgrodzony barierkami i tłumy wypełniające szczelnie ulice od domu do domu, od kamienicy do kamienicy, nakazały cierpliwie, krok po kroczku zmierzać na Via della Concilliazione - by przez całą noc móc patrzeć na fasadę watykańskiej świątyni. Ścisk był niebywały, ale że czekała nas jeszcze cała noc z 7 na 8 kwietnia, to mimo tego trzeba było się jakoś położyć, usiąść, odpocząć, może chwilę przespać. Żeby jednak ludzie, którzy ledwo się mieszczą - stojąc, mogli się zmieścić - leżąc, trzeba było kłaść się na sobie, tzn. moja głowa na nogach Greka, na moich nogach głowa nowopoznanych podróżników z Polski, koc od sióstr zakonnych z Filipin, pogawędka przed snem z dziewczynami z Peru. Cały świat skurczył się do kilku kilometrów kwadratowych, znajdując się u stóp Placu św. Piotra.
Była może czwarta albo piąta rano, powoli się przejaśniało, więc może było już bliżej do szóstej, ale wtedy wielkie telebimy ożyły i na ekranach pojawiły się sceny z Janem Pawłem II, a pod spodem przesuwały się napisy instruktażowe o zasadach bezpieczeństwa - oczywiście po polsku! Nie wiemy i nie dowiemy się raczej kto wtedy zaczął, ale pamiętamy, że wszyscy podchwycili i rozległo się wówczas w Rzymie głośne „Jeszcze Polska nie zginęła”. Nieprzypadkowo nasz „Mazurek Dąbrowskiego” należy do jednych z najbardziej żwawych hymnów narodowych na świecie - a śpiewany w takich chwilach nie ma sobie równych.
Włochom, zwłaszcza dzisiaj, gdy przeżywają tak straszną tragedię ciosów zarazy, śmierci i smutku, trzeba przyznać, że zorganizowali uroczystość wzorowo - rozgraniczone sektory, kontrola antyterrorystyczna, rozdawanie wody, służby medyczne, informowanie przybyłych w kilku językach, pozwoliło nam, pielgrzymom, skupić się na modlitwie i żałobie.
Opis wewnętrznych przeżyć na samej Mszy św., widok przewracanych przez wiatr kart Księgi Ewangelii, modlitwy, ścisk smutku w głowie zbyt trudne do opisania, ale też każdy miał swoją żałobę i swoje przemyślenia, pytania, tak wyraźne, że nie ma potrzeby tego uzupełniać. Dla mojego pokolenia Jan Paweł II był papieżem „odwiecznym”, od początku naszego istnienia, jakby od początku świata. Tak, był absolutnie wielki, święty a jego homilie, poszczególne słowa, a dla bardziej zaangażowanych także encykliki, nadal będą oświetlać drogę w wirującej współczesności. Gdy dzisiaj dziennikarze krew z krwi, myśl z myśli z głębokiego PRL myślą, że niedomówieniami i ignorancją przypiszą mu małość, można to tylko przyrównać do ubogiego postrzegania świata, jak pokojowca Sobieskiego, który z odsieczy wiedeńskiej zapamiętał, że król wsiadał na konia po stołku, albo stróża miejskiego parku, który z wizyty Napoleona Bonapartego pamięta, że mu huk salwy armatniej na cześć cesarza spłoszył psa. My ze św. Jana Pawła II zapamiętaliśmy więcej.
I wreszcie pasażerka z pociągu Łódź-Kraków. Jej oczywiście z nami nie było, została w Polsce (może czyta to teraz?), ale miałem od niej te ze wstydem wzięte 50 złotych, wymienione na kilka euro. Dało się za to kupić w sklepie z dewocjonaliami jeden czy dwa różańce, więc można było mieć satysfakcję, że podarowanej jałmużny nie przejadło się. Nie było więc może wielkim cudem, a może też i żadnym cudem, ale za to wysokim nieprawdopodobieństwem, że po powrocie z Włoch, stanąwszy na dworcu Kraków Główny i wsiadłszy do pociągu do domu pierwszą osobę, jaką spotkałem, była… moja dobrodziejka.
Wracaliśmy razem do Łodzi, w tym samym przedziale, przegadaliśmy całe cztery i pół godziny, dzieliliśmy się wrażeniami, smutkiem, odbiorem tych scen z Księgą Ewangelii której karty przerzucał wiatr, ale przede wszystkim odbyliśmy naszą maleńką uroczystość. Przekazałem jej, nabyty w Rzymie, a poświęcony w Kościele św. Mikołaja w Krakowie, różaniec, kupiony za podarowane przez nią pieniądze. Można by powiedzieć, że byłem papieskim kurierem, który przyjął zlecenie (choć nie wiedział jeszcze wtedy o tym) kupna różańca i przywiezienia go z Rzymu do Krakowa. Pamiętam radość tej pani, której nie zrozumie człowiek drwiący z Kościoła, wszak był to różaniec pospolity, jaki można kupić w każdej polskiej parafii, ale był to różaniec stamtąd (!) i z tego (!) pogrzebu.
Piętnaście lat po tamtych wydarzeniach pamiętamy przecież moment gdy zabiły kościelne dzwony, tę smutną wieczorną godzinę, słowa „Barki”, chyba najczęściej śpiewanej pieśni tamtych czasów. Zwiększa się dystans czasowy od śmierci i pogrzebu św. Jana Pawła II, zacierają się w pamięci niektóre szczegóły. Ale że było to wielkie wydarzenie w historii Polski - jak cały pontyfikat był wielki - warto dziś przeżyć rocznicę śmierci Papieża Polaka nie tylko modlitwą, nie tylko obejrzeniem kilkuminutowych materiałów w telewizji, ale też przywołaniem konkretnych wspomnień i podzieleniem się nimi z bliskimi, zwłaszcza tymi, którzy 2 kwietnia 2005 roku nie mogą, z racji wieku, pamiętać.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/494075-jak-przezywalismy-osierocenie-przez-jana-pawla-ii