Jedni będą mówić, że to Pan Bóg od czasu do czasu przywołuje nas do porządku, a to topiąc w potopie naszą utopię, a to zsyłając morderczego wirusa. Inni wolą uważać, że Matka Ziemia, zmęczona ludźmi, postanowiła pozbyć się ich części.
To, co wczoraj było świeckim dogmatem, dziś wydaje się kretyńskim absurdem. To, co było politycznie poprawne, okazuje się niebezpieczne dla życia. Jakiś czas temu w redakcji słyszałem, że zamknięcie granic w strefie Schengen jest nie do wyobrażenia. A dziś nikt nie żąda wpuszczania do kraju cudzoziemców, nikt poważny nie zamierza przywracać swobodnego ruchu z zagranicą, bo przecież stamtąd przychodzi niebezpieczeństwo.
Jeszcze parę miesięcy temu czytałem, że trzeba szukać sposobów na utrudnianie wjazdu prywatnych aut do centrów metropolii, aby obywatele poruszali się autobusami, metrem, kolejką. Dziś prezydenci miast likwidują opłaty za parkowanie, by zachęcić mieszkańców do podróżowania prywatnymi samochodami, bo komunikacja miejska to rozsadnik choroby. A Greta Thunberg wraz ze swoimi poglądami dotyczącymi technologicznych wyrzeczeń nie jest już nieszkodliwą ekscentryczką, awansowała na postać groźną dla świata.
Co więcej – niedawno mówiliśmy, że testowanie leków na zwierzętach to barbarzyństwo. Dziś chętniej korzystamy ze zdrowego rozsądku: skoro to przyspieszy stworzenie szczepionki, to testujcie, nie ma na co czekać.
Nagle się okazało, że państwo powinno być silne, a nie minimalne, powinno dbać o własną produkcję żywności i lekarstw, bo w czasach pandemii nikt nam tego nie sprzeda. Zaraz niemodne staną się też ekstrawagancje w stylu elektrowni wiatrowych czy słonecznych, do których trzeba dopłacać grube miliardy dolarów, euro czy juanów. Nikogo nie będzie na to stać i trzeba się będzie przeprosić z węglem, postawić na atom.
A my sami? Nie uganiamy się już za przecenami po galeriach handlowych, martwimy się najwyżej, czy nie zabraknie jedzenia, więc robimy za duże zapasy. Nie przesiadujemy wieczorami w pubach i restauracjach. Spotykamy się w parkach, na spacerach. Odwiedzamy opustoszałe kościoły, w których modlimy się razem już tylko z najwierniejszymi z wiernych, pamiętając, że „gdzie dwóch albo trzech gromadzi się w Moje imię, tam jestem pośród nich”. Żyjemy wolniej, przynajmniej przez pewien czas.
Wzrosła tylko cena zaufania, nie każdemu już podaje się dłoń.
Felieton ukazał się w tygodniku „Sieci” nr 13/2020
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/493367-kowidowniebowstapienie