Szymon Hołownia ma misję. Misję, która ma za celu udowodnić, że możliwe jest deklarowanie się jako katolik, a jednocześnie prezentowanie stanowiska na temat życia i społeczeństwa w stylu zatwardziałego ateisty.
To misja, która ma przede wszystkim sens pragmatyczno-polityczny, ale chyba też trochę kulturowy, a nawet teologiczny. Można to zaobserwować w każdej wypowiedzi Hołowni na temat Kościoła, jego nauki, wiary lub relacji między państwem i Kościołem Katolickim.
Jeśli chodzi o sens pragmatyczny, kandydat na prezydenta po prostu chce zaprezentować siebie jako prezydenta, który, o ile zostanie wybrany, będzie reprezentował także tych, którzy do niedawna traktowali go jako „katotaliba”.
W swoim pragnieniu Hołownia mocno przesadza i posuwa się w tym do granic absurdu. Dowodem na to jest jego wypowiedź sprzed ponad miesiąca, a która stała się znowu głośna po tym, jak tekst na ten temat pojawił się na pewnym portalu.
Hołownia, mówiąc o relacjach między państwem i Kościołem, zaprezentował swoje zdanie także na temat krzyży w szkołach. Zapytany o to, co zrobić, jeśli chociaż jedno dziecko w szkole poczuje się źle z powodu krzyża wiszącego na ścianie, Hołownia odpowiedział, że należy go usunąć.
„Większość powinna to uszanować. Mówię o głębokim zrozumieniu demokracji. Jeżeli mamy różne zdania, to nawzajem uznajemy, że te różne zdania mamy. I nawet jeżeli mi to nie przeszkadza, a komuś przeszkadza, to czasem powinienem ustąpić. I to będzie większy akt wiary, niż gdybym takiej osobie sprawiał ból, przykrość”.
Jego wypowiedź na temat tego, że większość bez żadnych kryteriów powinna akceptować zdanie mniejszości, nie ma sensu właśnie w znaczeniu demokratycznym. Idąc za tą dziwną logiką, wystarczyłoby gdyby jeden mieszkaniec Warszawy sprzeciwił się organizacji, powiedzmy, Marszu Niepodległości, aby na zawsze została on zakazany. Konsensus demokratyczny, nawet w „głębokim zrozumieniu”, o którym mówi Hołownia, to coś więcej niż terror mniejszości.
Wypowiedź Hołowni jest o wiele bardziej niebezpieczna w sensie teologicznym. Udowadnia jak bardzo Hołownia będący reprezentantem „kościoła otwartego” w Polsce odszedł daleko w swoim zrozumieniu miejsca i **wkładu wiary w życie społeczeństwa. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości.
Podczas gdy na przykład Bawaria ponownie zawiesza krzyże w instytucjach użyteczności publicznej jako symbol swojej tożsamości i wartości chrześcijańskich, Hołownia mówi o radykalnym i bezpardonowym pozbywaniem się tego znaku z miejsc publicznych w Polsce.
Jego wypowiedzi doskonale ilustrują zaniepokojenie papieża Jana Pawła II, wyrażone w adhortacji Ecclesia in Europa, w której opisał takie zachowanie jako „utratę pamięci i dziedzictwa chrześcijańskiego, któremu towarzyszy swego rodzaju praktyczny agnostycyzm i obojętność religijna”.
Wszystko to, co Hołownia opowiada na temat relacji Kościoła do społeczeństwa jest dowodem na jego niewłaściwe rozumienie sekularyzmu, który wyrzuca wiarę z przestrzeni publicznej i oddziela ją od zaangażowania politycznego. Dowodem na to są także wypowiedzi Hołowni w kwestii aborcji, zapłodnienia in vitro i wielu innych.
Rezultatem tego oddzielenia jest słynne stwierdzenie „Jestem katolikiem, ale…“. To stanowisko, które na przykład amerykańską Partię Demokratyczną, charakteryzującą się kiedyś katolickim sposobem myślenia, w ciągu zaledwie kilkudziesięciu lat zmieniło w maszynę do produkcji nieludzkich praw proaborcyjnych.
W tej chwili Hołownia nie ma ani politycznej ani żadnej innej siły, aby rozpocząć podobne procesy w społeczeństwie i Kościele w Polsce. Najprawdopodobniej nigdy jej nie zdobędzie. Jeśli jednak Kościół nie rozpozna niebezpieczeństwa idei, które tenże kandydat głosi, jeśli Kościół nie zareaguje, mogłyby one z czasem zyskać bardzo konkretne poparcie wśród części wiernych w Polsce. Także dlatego, że tak jest łatwiej i wygodniej.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/491756-misja-holowni-w-deklaracjach-katolik-w-dzialaniu-ateista