Centrum pandemii przeniosło się z Chin do Włoch, gdzie zanotowano już ponad 1000 ofiar, zamknięto wszystkie przybytki kultury i sklepy, prócz supermarketów i aptek, a na Północy utworzono „no go zones”. Stany Zjednoczone zatrzasnęły granice dla przybyszów z Unii Europejskiej – wyłączając Wielką Brytanię, która członkiem być przestała - Polska wczoraj, a Francja jutro zamyka szkoły, a w Norwegii wykupuje się artykuły higieniczne, jak u nas z papierem toaletowym na czele.
Kiedy tydzień temu byłam w Londynie, niewiele zapowiadało pandemię. Kilkadziesiąt osób zainfekowanych, trzy śmiertelne ofiary wirusa, centrum Londynu zapakowane turystami z całego świata, restauracje i muzea – pełne ludzi. I tylko znacznie mniejsza ilość pasażerów na lotniskach, a kiedy zaprosiłam córkę do ulubionej chińskiej restauracji na West Endzie, powiedziała „nie do chińskiej, może raczej do libańskiej?”. Zważywszy setki tysięcy chińskich knajpek, sklepów spożywczych i centrów medycyny naturalnej, rozsianych od San Francisco do Singapuru, można sobie wyobrazić straty finansowe tej wspólnoty na świecie. A to tylko small business, a gdzie centra bankowe, wielkie konsorcja farmaceutyczne, elektroniczne i przemysłowe, zalewające świat częściami samochodowymi, komputerowymi, podwykonawstwem?
Jeszcze tydzień temu, a było już 6 ofiar śmiertelnych, brytyjskie gazety straszyły, choć niezbyt serio: „życie stanęło na trzy miesiące”, „miliony obywateli może pozostać w domu z powodu zwolnienia lekarskiego”, „to punkt, z którego nie ma powrotu”. Informowano o armii wolontariuszy zgłaszającej się do straszliwie przeciążonej NHS i ostrzegano, że mogą zostać zamknięte przybytki kultury, sklepy i restauracje. 4 marca, kiedy chorych było kilkudziesięciu, premier Boris Johnson wygłosił „plan batalii z potencjalną epidemią”, ale przez kilka dni niewiele się działo. Jednak zainfekowanych koronawirusem zaczęło z dnia na dzień przybywać, obecnie jest ich prawie 600, a ofiar śmiertelnych w ciągu ostatniego tygodnia przybyło 2, dając łączną liczbę 8. Zważywszy, że Brytyjczycy, to naród podróżników, są i pracują wszędzie - w Singapurze, Szanghaju i Hongkongu, tworzą duże grupy ekspatriotów we Włoszech (Toskanię nazywa się przecież Chiantishare), we Francji i w Hiszpanii - i że Brytania ma dużą chińską diasporę, Chińczycy inwestują w wielkie przedsiębiorstwa jak British Water, budują luksusowe apartamentowce nad Tamizą, wykupują nieruchomości, a młodzież stanowi już znany akcent w renomowanych uniwersytetach - coronazaraza wydawała się omijać Wyspy.
Ale od tygodnia zarażonych COVID-19 zaczęło przybywać. A we wtorek okazało się, że jakimś dzikim prawem paradoksu zachorowała … minister zdrowia Nadine Dorries, która zresztą przez cały ostatni tydzień spotykała się w Izbie Gmin z setkami ludzi i uczestniczyła w przyjęciu na Downing Street. Sześciu posłów, którzy się z nią zetknęli, zdecydowało się na dobrowolną kwarantannę. Odwołano wprawdzie część imprez masowych jak muzyczny festiwal Coachella czy mecz Manchester City – Arsenal, mówiło się o możliwości zamknięcia Parlamentu - rozmowa Speakera House of Commons sir Lindsaya Hoyle’a z szefem sztabu antykryzysowego - ale wciąż nie było mowy ani o poważniejszych krokach w zwalczaniu epidemii. Zadnych alarmów dla obywateli, turystów czy inwestorów. W ostatnią środę okazało się, że jest już ponad 500 chorych. W tym samym czasie media nagłośniły prognozy, że gospodarka Wielkiej Brytanii najprawdopodobniej spowolni, dokładnie jak w czasach kryzysu z 2009 roku. Zaraz potem Bank of England, aby ją wspomóc, zredukował oprocentowanie o 0.5%. Szybko rozniosła się wieść, że dziś koszty kredytów są na Wyspach najniższe od lat. Coś zaczęło się dziać.
Tak się złożyło, że dwa dni temu ogłoszono Budget Day, doroczny dzień prezentowania przez ministra skarbu i finansów budżetu na kolejny rok. Wtedy to Rishi Sunak ujawniając plan wydatków rządu na 2020 rok - obok informacji, że zamierza zredukować napływ imigrantów z 250 do 125 tys. rocznie oraz zmniejszyć pulę socjalu - zaproponował pakiet 30 mld funtów na cele walki z koronawirusem. Na przeciążoną do niemożliwości publiczną służbę zdrowia, na wsparcie samorządów, w których rękach spoczywają szpitale i ośrodki zdrowia oraz „by wesprzeć najbardziej narażonych na śmiertelne skutki wirusa, ludzi starszych”. Mówiło się także o płatnych zwolnieniach lekarskich dla ludzi zainfekowanych czy odbywających kwarantannę, o podniesieniu tej stawki i zaoferowaniu biznesowi ulg podatkowych. A premier Boris Johnson przewekslował 38 mld funtów, zwykle przekazywanych na fundusz pomocy krajom rozwijającym się, na międzynarodowe badania naukowe nad odkryciem szczepionki przeciw koronawirusowi.
Ale dziś jest piątek, na Wyspach mamy już 600 chorych i 8 ofiar śmiertelnych, a szkoły i przedszkola, restauracje i kawiarnie, kina, teatry i muzea pozostają otwarte. Brytyjczycy zastosowali zupełnie inną strategię na koronawirusa, zgodnie z własnym charakterem narodowym, historią i tradycją. Więcej odwołań do państwa, a mniej do wspólnoty narodowej, więcej do tradycyjnej siły i dzielności Brytyjczyków - „którzy nie z takimi trudnościami się uporali podczas II, a zwłaszcza I wojny światowej”, którą do dziś nazywają Great War – a mniej jak u nas, do wartości, motywu patriotyzmu czy solidarności międzypokoleniowej. Mówi się o sprawach materialnych, o giełdzie w City, o ulgach podatkowych i podwyżkach w dziedzinie opłat za „chorobowe”. A wczoraj wystąpił Boris Johnson i powiedział: „Muszę być z wami szczery. Wkrótce wiele z waszych rodzin straci swoich bliskich, a będzie jeszcze gorzej. Nie zamykamy szkół ani muzeów, żebyśmy mogli to zrobić za kilka miesięcy, w gorszych czasach, kiedy epidemia osiągnie swój szczyt. Wtedy to zrobimy. Emocje są złym doradcą. ” Zabrzmiało to – oczywiście z zachowaniem proporcji – jak wystąpienie Winstona Churchilla z 1940 roku, kiedy został premierem i szlifował swoje słynne przemówienie o „krwi, pocie i łzach”. Johnson dodał jeszcze, że nie ma mowy o przesunięciu dorocznych wyborów samorządowych, które tradycyjnie odbywają się na początku maja. Dyscyplina, legalizm, no i wysoki stopień zaufania do rządu. A tamtejsza lewicowa opozycja – stan najwyższej konieczności – choć nie bez skarg, akceptuje decyzje rządu.
U nas mowa o testach, łóżkach szpitalnych, 18 nowych placówkach wojewódzkich, ciągłe wystąpienia prezydenta, premiera i ministrów, informujących społeczeństwo o kolejnych działaniach. Zamknięte szkoły, teatry i muzea, terytorialsi z pomocą na lotniskach i robiących zakupy dla emerytów, harcerze w akcji „pomóż samotnej sąsiadce”, narodowa mobilizacja. Brytyjczycy - cięcie procentów, niższe kredyty, extra nakłady na służbę zdrowia i - radźcie sobie sami. Ale nie wiadomo, czy ta brytyjska strategia „jeszcze poczekajmy, jeszcze się nie spieszmy” zda egzamin. Może to być błąd, który będzie kosztował rząd najwyższą cenę.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/491056-strategie-w-walce-z-koronawirusem-w-polsce-i-w-europie