Nienawidzę gdy ktoś obiecuje ludziom pomoc i się z tego nie wywiązuje. Nie ma nic bardziej obrzydliwego. Nigdy nie składamy pustych obietnic. Dlatego ludzie nas szanują
— mówi komandor podporucznik Bartosz Rutkowski, założyciel Fundacji „Orla Straż”, w rozmowie z portalem wPolityce.pl
wPolityce.pl: Działacie od 2016 roku. Na czym polega działalność „Orlej Straży” i co spowodowało, że założył Pan fundację?
Bartosz Rutkowski: W październiku 2016 roku przeczytałem informację o tym, że Państwo Islamskie ukrzyżowało 12-letniego chłopca niedaleko Aleppo w Syrii. Jestem ojcem dwóch synów. Mój starszy syn był wtedy rówieśnikiem zamordowanego chłopca. Było to na tyle wstrząsające, że miałem dość. Nie chciałem zgodzić się na bezsilność. Zadałem sobie pytanie, czy można uratować choć jedno dziecko. Pierwsza myśl była taka, że nie ma na to szans. Mówimy o miejscu, które mi obce, oddalonym o tysiące kilometrów od mojego domu, a ja nawet nie znam języka. W końcu jednak wszystko sobie poukładałem. Przez 22 lata byłem zawodowym żołnierzem, nurkiem. Znam dobrze angielski, szkoliłem się w Stanach Zjednoczonych. Uznałem, że jeżeli się zawezmę, to dam radę. Wyjąłem kartkę z drukarki, siadłem przy biurku i zrobiłem listę rzeczy niezbędnych do wyjazdu. Z tego co pamiętam, na pierwszym miejscu znalazło się szczepienie. Zapisałem sobie, że muszę wziąć dobre buty, telefon komórkowy, załatwić legitymację dziennikarską. Po powrocie do domu wszystko opowiedziałem żonie. Nie ukrywam, że była wstrząśnięta. To był początek.
Jak to się zaczęło tam na miejscu?
Pojechałem jako dziennikarz. Telewizja Republika zgodziła się dać mi legitymację współpracownika. W zamian przesłałem kilka materiałów z Iraku. Dzięki temu mogłem dotrzeć gdzie chciałem. Byłem na linii frontu, gdzie działała samoobrona chrześcijańska. Spotkałem się z uchodźcami na północy Iraku, którzy żyli w dzikich obozowiskach. A był to moment, w którym do Kurdystanu dotarły dwa miliony osób wypędzonych przez wojnę. Po powrocie do Polski obdzwoniłem wszystkie możliwe fundacje, bo chciałem zostać wolontariuszem. Nikt nie widział jednak sprawy pomocy na miejscu tak, jak ja to sobie założyłem, co uznałem za najbardziej efektywne.
Jaki był pomysł? Od czego chciał Pan zacząć?
Jestem byłym żołnierzem. W tamtym momencie największym problemem był fakt, że ludzie, którzy bronią innych, sami byli w trudnej sytuacji. Największym dramatem, z którym spotkałem się na początku i chciałem się na nim skupić, to kobiety i dzieci w niewoli, które były z niej wykupowane lub odbijane w wyniku działań zbrojnych. Dramat był ogromny. Rozmawiałem z dziewczynami, które były niewolnicami seksualnymi. Siedzi przed panem 23-letnia dziewczyna, która ma pokaleczone nogi od bicia deską. Rany pozostaną jej do końca życia. Ma za sobą próby samobójcze. Po pierwszym wywiadzie nie byłem w stanie mówić. Uznałem, że na tym trzeba się skupić. Ale pomagać tam, na miejscu. Ludobójstwo na Jazydach zostało uznane przez Unię Europejską, przez Kongres USA czy ONZ. Ale mówimy o dwustu, trzystu tysiącach ludzi. Nie ma możliwości przetransportowania wszystkich do Europy. A pomaganie tylko tym, którzy dotarli do nas, bo mieli pieniądze, uważam za nie fair. Ktoś miał wystarczająco dużo pieniędzy, by dotrzeć do Europy, to mu pomożemy i w ten sposób uspokoimy swoje sumienia. Pokażemy światu: Zobaczcie, pomagamy biednych uchodźcom. A tych, którzy zostali na miejscu zostawimy samym sobie.
Jak to widzą ci, którzy pozostali na miejscu?
Z ich punktu widzenia to dramat. Pomagamy w górskim, dzikim obozowisku dla uchodźców, prawdopodobnie jednym z największych. Żyje tam prawie 12 tysięcy ludzi.
To ci, którzy nie mieli kilkunastu tysięcy dolarów, by dotrzeć do Europy?
To są ludzie, którzy nie mieli nic. W 2014 roku uciekli przed ludobójstwem. Pieszo. Sześćdziesięciu pięciu rodzinom, którym ISIS zniszczyło dobytek życia, odbudowaliśmy domy. Jedna z rodzin powiedziała nam, że czują się jakby ktoś wreszcie wypuścił ich z więzienia. Szóstą zimę mieszkali w namiocie.
A nie mówimy chyba o tropikalnych klimatach.
Zima w górach Iraku to często temperatury poniżej zera, są też zamiecie śnieżne. Jest cholernie zimno, a do tego są długotrwałe opady deszczu. Proszę sobie wyobrazić mieszkanie w piętnastometrowym namiocie z ośmioosobową rodziną. Co tu mądrego można powiedzieć? To zupełnie inny świat. Przed rokiem używali drewnianych palet i spali na nich z dziećmi, bo było tam przez tydzień po 20 centymetrów wody. Temperatura? Dwa stopnie.
W najbliższych latach ten problem będzie można rozwiązać? Co trzeba zrobić, by ci ludzie mogli wrócić do domów?
Tym ludziom spalono miejsca pracy - sklepy, warsztaty - nie mają do czego wracać. W ostatnich dwóch latach, dzięki wsparciu polskiego rządu, pomogliśmy ponad dwustu sześćdziesięciu rodzinom - zaopatrzyliśmy je w zwierzęta hodowlane. Przed wojną byli to przecież pasterze, miejscowi górale. Podam przykład sprzed tygodnia. W zeszłym roku jeden z mężczyzn dostał od nas dwie owcy i dwie kozy. Owce sprzedał, bo wolał hodować kozy. Odwiedziłem go po roku i tych kóz ma już dziesięć. Zbudowaliśmy mu murowaną zagrodę, kupiliśmy paszę na pół roku. Już ma drugą zagrodę, którą sam postawił. W międzyczasie z niewoli wróciła mu kolejna córka oraz syn. Utrzymuje z tego dom, rodzinę i jeszcze pomaga dwóm kolejnym rodzinom, które mieszkają obok. Ci ludzie chcą pracować. Boją się, że skończą jak Palestyńczycy - będą rodzić się i umierać w obozach. Mówią wprost, że obawiają się, że świat uzna, że tak ma być, tak mają przeżyć życie. Są tą wizją przerażeni.
Można powiedzieć, że dajecie im wędkę. Wcześniej jednak dajecie im rybę.
Mówimy, że do wędki trzeba dożyć. Dlatego najpierw trzeba tych ludzi nakarmić. Nie jesteśmy jednak dużą fundacją. Bardzo dużo naszych środków pochodzi ze zbiórek społecznych, czyli po prostu z żebraniny. Żebrzemy w kościołach i innych miejscach. Jesteśmy z tego dumni. Nie rozumiem, gdy ktoś mówi, by nie nazywać tego żebraniem, a to przecież literalnie jest żebranie. Nie biorę z tego jednak pieniędzy, dlatego mam czyste sumienie, bo nie żebrzę dla siebie i nie oszukuję ludzi, co robię z tymi pieniędzmi. Mamy jasne sprawozdania finansowe. W czasie trzyletniej działalności mamy ponad dziewięćdziesiąt trzy proc. zebranych środków, które zawieźliśmy na miejsce. W tym roku będzie tego jeszcze więcej. Nasz miesięczny koszt funkcjonowania to nieco ponad siedem tysięcy złotych, bo mamy jednego pracownika na pełen etat. Drugi kolega niedługo też stanie się emerytem wojskowym i on prowadzi nam biuro. Pozostaje kwestia opłacenia pani, która rozlicza finanse, opłacenia biura, za które i tak płacimy poniżej kosztów, bo wynajmujemy je od znajomego biznesmena, który nas wspiera. Staramy się te koszty utrzymać na najniższym możliwym poziomie. Sam nie biorę ani złotówki, bo mam wojskową emeryturę.
Opowiada Pan o małej fundacji, trzech osobach, ale już rok temu mówił Pan o dwóch milionach złotych, które udało Wam się przekazać na miejscu.
Dzięki wsparciu na cztery projekty od polskiego rządu, razem z naszą zbiórką, suma przekroczy cztery miliony złotych w samym 2019 roku.
Odbudowujecie miejsca pracy, do normalnego życia wracają ślusarze, fryzjerzy.
To już pięćdziesiąt sześć zakładów. Ostatnio przeznaczyliśmy pieniądze na dwa kolejne. Z nich wszystkich jeden nie wytrzymał finansowo, bo pani nie była właścicielką lokalu, w którym prowadziła działalność i musiała połączyć siły z kuzynem, który prowadził podobny sklepik. Pozostałe okazały się sukcesem.
Jakie macie zasady przy wsparciu tego typu projektów?
Robimy je z ludźmi, którzy robili to przed wojną. Człowiek mówi nam, że był ślusarzem. Dowiadujemy się czego potrzebuje, by wrócić do pracy. Zbieramy te informacje, weryfikujemy i wraz z miejscową fundacją na miejscu kupujemy mu całe wyposażenie. W takim przypadku mówimy o kosztach rzędu cztery - sześć tysięcy złotych. Najdroższe projekty to koszt dziesięciu tysięcy złotych. Najtańszy projekt kosztował ok. dwóch tysięcy złotych. Był to zakład szewski. Kupiliśmy mu jedną maszynę. Mężczyzna od dwóch lat utrzymuje z tego rodzinę.
Zmieniacie życie za pieniądze, które dla wielu w Polsce są jedną pensją?
Jeżeli ktoś ma dobrą pensję, to można tak powiedzieć. Chodzi o to, by nie uzależniać tych ludzi od długotrwałej pomocy humanitarnej. Ona jest bezwzględnie potrzebna gdy mamy do czynienia z ludobójstwem, prześladowaniami - miesiąc, dwa, pięć miesięcy po wydarzeniu. Jeżeli jednak pięć lat po wojnie dalej tych ludzi traktuje się jak hodowlę zwierząt, dostarcza im się tylko żywność i nawet nie bardzo przejmuje się w jakich warunkach żyją, to tak być nie powinno. Trzeba tym ludziom umożliwić, by stanęli na własnych nogach. Pamiętajmy o tak niebezpiecznych procesach, które mogą zachodzić w takich sytuacjach, jak wyuczona bezradność. Człowiek może w pewnym momencie stwierdzić, że skoro świat niczego innego od niego nie oczekuje, to może tak powinno być.
Pierwszy raz pojechał Pan jako dziennikarz. Jak na Pana reagowano? Zakładam, że nie był Pan tam pierwszą osobą z legitymacją dziennikarską.
Przede mną była tam ponad setka dziennikarzy. Największe stacje telewizyjne świata. Wszyscy przyjechali nagrać nieszczęście tych ludzi. Tak samo wszyscy obiecali pomoc i wyjechali. Nikt nie wrócił. Dziennikarze potrafili zatrzymać się w drogim hotelu i nie wychodząc z pokoju kazać sobie przywieźć historię zgwałconych dziewczynek, zapłacić, wrócić do kraju i opowiadać, że widzieli piekło wojny. Przez cały czas nie wyszli z hotelu.
W takiej sytuacji można wzbudzić zaufanie tych ludzi na miejscu?
Kiedy pierwszy raz przyjechałem do Jazydów mężczyzna, u którego jadłem obiad powiedział do mnie: Czym ty się różnisz od tej setki, która była przed tobą? Dlaczego to tobie mamy zaufać?
Co im Pan powiedział?
Zapewniłem, że po powrocie zostanę wolontariuszem albo założę własną fundację. Pokiwali głowami, ale w powietrzu czuć było sporą dozę niewiary. To był luty, a już w maju byliśmy pomocą. Wsparła nas wtedy Fundacja Pomocy Dzieciom w Żywcu. Oni wyłożyli pierwsze pieniądze. W pierwszym roku istnienia Fundacji zamierzałem uzbierać czterdzieści tysięcy złotych. Okazało się, że tyle dostałem od pierwszego polskiego biznesmena, który przed Wielkanocą zobaczył o nas materiał i uznał, że to znak od Pana Boga, by pomagać ludziom. W pierwszym roku żebrania zebrałem ok. dwustu tysięcy złotych. Sam byłem zdumiony. Rok później zebraliśmy milion dwadzieścia pięć tysięcy. Następnie dostaliśmy wsparcie od rządu i zebraliśmy ok. miliona dziewięciuset dziewięćdziesięciu tysięcy złotych.
Czy to prawda, że w Fundacji pracuje człowiek, który był w samoobronie chrześcijańskiej?
To Polak, który walczył pod Mosulem. Wrócił do Polski w dramatycznej sytuacji osobistej i finansowej. Obecnie pracuje na pełen etat w Fundacji i był na miejscu wielokrotnie z pomocą. Pomaga ludziom, których wcześniej bronił. To coś wspaniałego. Służył w DwekhNawsha, która to nazwa po aramejsku oznacza „przyszli męczennicy”. Przez kilka miesięcy bronił ludzi przed ISIS. Dopiero Amerykanie wydali rozkaz, że wszyscy zagraniczni ochotnicy mają zostać usunięci z jednostek.
Nie spotykacie się z atakami za to, że wspieracie żołnierzy?
Od tego zaczynaliśmy. Dzisiaj nasza pomoc dla żołnierzy jest śladowa. Nasza działalność zmieniła się. Ale nie mam problemu z tym, że pomagałem ludziom, którzy bronili swojego kraju. Tymi żołnierzami byli uchodźcy, którzy chcieli wrócić do swoich domów. We wsi, której bronili byli nauczycielami, właścicielami sklepów, piekarni. Trudno bym miał wyrzuty sumienia z powodu wsparcia dla tych ludzi. Mam się źle czuć, bo kupiłem paczki żywnościowe rodzinie dziewiętnastoletniego studenta, któremu ISIS przerwało studia, a on sam poszedł walczyć w obronie swojego domu? Hipokrytą jest ten, kto roni łzy nad ofiarami, a ma pretensje do tych, którzy robią wszystko, by nie było więcej ofiar. Nosiliśmy na sobie kamizelki kuloodporne. Gdy już bezpiecznie wyjeżdżaliśmy, to zostawiliśmy je chłopakom w prezencie. Kiedyś mi jedna pani powiedziała, że powinienem się zastanowić, bo w takiej kamizelce można też atakować, a nie tylko się bronić. To były tak kuriozalne słowa, że tylko uśmiechałem się do pani i podziękowałem za rozmowę.
Komu pomagacie? Tylko chrześcijanom?
Chrześcijanom, jazydom, muzułmanom. Bardzo różnym ludziom. Ostatnio robiliśmy projekt w jednej miejscowości. Pomoc od nas otrzymali muzułmanie, jazydzi i chrześcijanie, którzy mieszkają obok siebie. Tych ludzi dotknęło to samo. Jestem katolikiem, ale to nie znaczy, że nie rozumiem, że każdy tak samo potrzebuje pomocy. Potrzebny jest też po prostu zdrowy rozsądek. Proszę wyobrazić sobie sytuację, w której ludzie od kilkuset lat żyją razem, a Polacy pomagają tylko jednym, sąsiadom już nie. To jest wprowadzanie niezgody między tych ludzi. Rozbijanie ich jedności.
Większości Polaków słowo „jazydzi” nie mówi nic.
A szkoda. To jedyna grupa religijna, która ratowała chrześcijan. Ponad dwadzieścia tysięcy chrześcijan uratowali przed ludobójstwem tureckim. Z bronią w ręku odbijali kobiety i dzieci wzięte w jasyr. Zabierali ich do siebie, pozwalali się osiedlać, uprawiać ziemię. Zbudowali nawet lazaret, gdy wybuchła zaraza. Gdy Turcy zażądali wydania chrześcijan, to jazydzi odmówili i walcząc pozwolili na ewakuację chrześcijan na tereny obecnej Syrii. Dziś to oni potrzebują wsparcia.
Do opinii międzynarodowej przebiła się informacja o tragicznej sytuacji jazydzkich kobiet. Jak to dzisiaj wygląda?
Część tych kobiet objętych jest programem pomocy. Główne kraje, do których one emigrują, to np. Australia, której zarzuca się nieprzyjmowanie uchodźców. A mają specjalny program pomocy kobietom jazydzkim, które przeżyły niewole ISIS. Znam rodziny, którym pomagaliśmy, a dzisiaj są już w Australii. Przyjmują tych, którzy najbardziej potrzebują pomocy. Nie oszukujmy się w tej kwestii. W Europie są ludzie uznawani za uchodźców, którzy przybyli do nas z terenów Maroka. Nie twierdzę, że nie należy im pomagać, ale jakaś hierarchia wartości musi być. Kobiety i dzieci, które w XXI wieku były w niewoli terroryzowane i gwałcone, powinny mieć pierwszeństwo. Nie chcę opowiadać pojedynczych historii wspomnę tylko, że najmłodsza „niewolnica” nie miała 6 lat. .
Będąc tam na miejscu, po tylu latach, jest Pan w stanie opanować emocje? Stał się Pan już „zimnym profesjonalistą od pomocy”?
Ludzie dziwią się, że robię to, co robię. Ja dziwię się ludziom, że wiedząc co robię, nie robią tego samego. Gdybym po tym wszystkim co widziałem, nie zajmował się tym, czym się zajmuje, to chyba bym oszalał. Wysłałem tam kiedyś dziewczynę, która była polską pielęgniarką na misji w Afganistanie. Po spotkaniu ze skrzywdzonymi kobietami zadzwoniła do mnie płacząc. W zeszłym roku byłem tam z polską delegacją, z panią minister Kempą. Były tam jej osoby z KPRM. Jedna z nich szła przez to dzikie obozowisko i cały czas płakała. A była wcześniej w Libanie, w Jordanii, w innych obozach. Trudno to plastycznie oddać. Jestem byłym trepem, a nie malarzem. Może nie umiem tego odpowiednio ubrać w słowa.
Nie każdy jednak może pojechać i pomóc…
Ale to w ogóle nie ma sensu. My rzadko jeździmy, bo to generuje koszty. Wspieramy lokalne fundacje, które założyli sami uchodźcy.
To jak my możemy pomóc?
Opowiedzieć o tym choćby jednej osobie. Albo się pomodlić, albo dać nam szansę finansową, a my pomożemy na miejscu. Wszystko można tam kupić. Mało jest rzeczy, których sens wiezienia z Polski do Iraku można uzasadnić ekonomicznie. Tam jest wszystko, tylko nie dla wszystkich. Przykładem jest jedna z jazydzkich kobiet, która prowadziła salon fryzjerski. Wolontariusz pojechali do sklepu, kupili jej sprzęt, wyremontowali budynek i sama się utrzymuje. Trzeba ludziom dawać pracę, szansę by stanąć na nogi. Patrzymy na los uchodźców z ich perspektywy. Zastanawiamy się, co trzeba zrobić, by za tydzień czy miesiąc nie było ich już w obozie.
Jeżeli ktoś po przeczytaniu tego wywiadu powie sobie: Ok, w miejscu siedzieć nie będę. Muszę tam pojechać, pomóc tym ludziom. Co ma zrobić?
W takim wypadku zawsze trzeba brać pod uwagę problem tzw. turystyki pomocowej. Ludzie chcą jechać pomóc, ale akurat w to miejsce, bo tam jeszcze nie byli. Wtedy trafia mnie szlag. Czasami ludzi sprawdzonych, którzy już nam pomagali, zabieramy na miejsce, a oni potem pomagają nam dalej w Polsce. Naszym marzeniem jest stworzenie grupy misjonarzy, którzy tak jak my żebraliby po kościołach. Często bardzo ważną sprawą jest dla nas możliwość dotarcia do dużej parafii, w której kilka tysięcy osób i przekazania informacji o naszej działalności. Dostajemy ogromne wsparcie. Potrafimy w jedną niedzielę, w małej parafii, otrzymać wsparcie rzędu ośmiu, dziewięciu tysięcy złotych. Śmieje się, że jeżeli chcesz nam pomóc, to odpowiedz sobie na pytanie, czy znasz swojego proboszcza. Jak znasz to wkręć się na kawę i zapytaj czy zaprosi takich wariatów jak my.
A gdybym poszedł w niedzielę do kościoła, w ręku miał puszkę z nazwą „Orlej Straży”?
Po pierwsze uzyska pan małe wsparcie. Nigdy dla ludzi „słyszałem”, nie będzie znaczyło tyle co „widziałem”. Dla ludzi wiarygodna jest osoba, która była na miejscu i widziała to, co my. A dla nas wiarygodność jest kluczową sprawą. Na miejscu zbudowaliśmy sobie dobrą markę. Realnie zmieniamy byt tych ludzi i na nich nie zarabiamy. Oni to widzą. Nie uczmy tych ludzi jak żyć. Nienawidzę gdy ktoś obiecuje ludziom pomoc i się z tego nie wywiązuje. Nie ma nic bardziej obrzydliwego. Nigdy nie składamy pustych obietnic. Dlatego ludzie nas szanują.
Rozmawiał Tomasz Karpowicz.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/spoleczenstwo/478600-szef-fundacji-orla-straz-nie-mialem-zgody-na-bezsilnosc